h

h

1.06.2024

Prolog. Pełnia 30.06.1996 r.

 Zimno. Zawsze, gdy się budzę, paraliżuje mnie przeraźliwe zimno. Serce wydaje się zastygłe. Rusza dopiero wraz z moją świadomością, leniwie, skurcz za skurczem, minuta po minucie.

Później pojawia się ból. Gwałtownie, niczym bicz, uderzają mnie jego kolejne fale. Łapię oddech, chrapliwy, desperacki. Krew wciąż płynie wolno, wciąż jest mi chłodno, jakbym umierał. Czuję, jak łamią się moje kości, jak pękają stawy, jak skóra rozciąga się gwałtownie, niemal pęka — wdech i wydech, zduszone jęki. Czasami ból jest tak nieznośny, że tracę przytomność. Dzisiaj udaje mi się utrzymać świadomość, chociaż kulę się przy ziemi, w agonii. Dopiero po chwili czuję, jak wyrasta mi sierść — zawsze czekam na ten moment, by było mi choć trochę cieplej — zęby rozpychają się w szczęce, krwawią mi dziąsła — wdech i wydech, spokojnie, chociaż mam ochotę wyć. Jeszcze kilka sekund, długich, zbyt długich, zbyt...!

Serce odnajduje właściwy rytm, krew we mnie buzuje, oddech się uspokaja. Obudziłem się znów. Obudziłem się, jestem, żyję, czuję!

Zwykle później pojawia się samotność. Strach. Niepewność i bezradność. Najczęściej jestem sam, zamknięty. Umysł, który zwykle mnie więzi, podpowiada stosowne słowa: niewola. Więzienie. Cela. Tak rzadko jestem wolny! Dlaczego? Za co? Co takiego zrobiłem? Od zawsze w zamknięciu.

Dzisiaj nie jest inaczej. Nie muszę się rozglądać, by rozpoznać to miejsce, spędziłem w nim już tyle pełni. Piwnica jest niewielka, przy suficie znajduje się małe, zakratowane okno, ale gdy tylko się do niego zbliżam, rażą mnie kolorowe iskry. Podobnie drzwi. Wydają się ze mnie szydzić za każdym razem.

Wyjście jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Tylko on może stąd wyjść. Ja zostałem skazany na potępienie w wilgotnej piwnicy, po której nawet nie mogę się przebiec. Minęło już tyle pełni, a ja wciąż nie wiem dlaczego.

Rozpacz jest rozdzierająca. Czuję ją w swoim ciele i unoszę łeb, by zawyć w kierunku księżyca, chociaż mogę tylko zgadywać, gdzie jest. Nigdy nie widać go przez okienko, ale kieruje mną intuicja.

Z każdym dźwiękiem czuję, jak powoli się rozluźniam. Tylko tak mogę wyrzucić z siebie emocje, tylko tak mogę wyrwać się ze spirali niechcianych myśli. To nigdy nie wystarcza całkowicie. Chciałbym stąd wybiec. Chciałbym znaleźć się w lesie. Chciałbym mknąć między drzewami i czuć wiatr w sierści, chciałbym skakać, chciałbym móc wytarzać się w zeszłorocznych liściach. Chciałbym być wolny. Wyję znów.

Czas jest ułudą w moim betonowym więzieniu. Nie mam pojęcia, ale już minęło, a ile mi pozostało. Nie wiedząc, co mogę z nim zrobić, robię kilka wolnych kółek wokół ścian, by chociaż spróbować rozprostować kości. Ale ta przestrzeń jest tak depresyjnie mała, że już po chwili mam tego dość. Wracam do kąta, w którym się obudziłem i znużony nudą kładę się na podłodze.

Czasami jestem zły. Wyję całą noc, drapię pazurami w ściany, próbuję dostać się do drzwi i nie zważam na ból, który sprawiają mi kolorowe iskry. A gdy to nic nie daję, wściekły i zrozpaczony rzucam się na siebie, by w końcu poczuć ból, nad którym to ja mam kontrolę. Świadomość własnej niewoli pali mnie od środka. Chciałbym wiedzieć dlaczego. Zrozumieć. Przecież nic nie zrobiłem! Po prostu jestem. Czy on kiedykolwiek próbował zrozumieć mnie? Za każdym razem, gdy próbuję znaleźć z nim jakieś połączenie, natykam się na ścianę. On nie chce mnie znać. On nie chce mnie słuchać. On mnie nienawidzi. Jak mogę z tym walczyć? Jak mógłbym nawet spróbować grać według jego zasad, skoro ich nie znam i nie mogę poznać? Jestem wściekły i gniew mnie napędza. Jeśli on może skazać mnie na to betonowe więzienie, ja mogę skazać go na ból ran po własnych pazurach.

Czasami, tak jak teraz, jestem zrozpaczony. Żadne moje działanie nie przynosi skutków. Nic, co robię, nie ma na niego żadnego wpływu. Jestem pomyłką stworzenia. Żałosnym bytem, który pojawia się i znika, i nic nie znaczy, i na nic nie ma wpływu. To życie jest jak sen. Moja świadomość budzi się i gaśnie, nie mam życia, nie istnieję — to tylko urywki. Czym jestem? Kim jestem? Dlaczego pojawiam się, gdy księżyc jest w pełni? Umysł, który mnie więzi, pozostaje głuchy na pytania. Też tego nie wie. Gdyby wiedział, już by mnie nie było. Jestem sam, przeraźliwie sam, zawsze sam, chociaż kiedyś tak nie było. Kiedyś miałem kompanów.

Gdy ich wspominam, ciężka łza spływa im po pysku, chowam łeb między łapy. Kiedyś miałem kompanów. Gdzie są teraz? Zniknęli.

Kiedyś obudziłem się, w tej drewnianej chacie, w której budziłem się przez tyle lat — i nie byłem sam. To było niesamowite! Tam byli oni! Jeleń, który nie był jeleniem, pies, który nie był psem i szczur, który nie był szczurem. To było wspaniałe! Byli tam dla mnie! To znaczy… tak wtedy myślałem.

Szybko zrozumiałem — umysł, który mnie więzi, jasno dał mi do zrozumienia — że to są jego przyjaciele i są tam dla niego. Na szczęście nie wiedzieli że jego tam nie ma, nigdy im nie powiedział, że nie jestem nim — może nie mógł? Gdyby mógł, na pewno skazałby mnie na samotność i zapomnienie. Nienawidził mnie i nienawidzi do teraz. Gardzi. Chce dla mnie wszystkiego, co najgorsze.

Te wspomnienia bolą do dziś. Miałem przyjaciół — a później ich nie było. Obudziłem się i ich nie było. Czasem tak bywało, ze dwa, trzy razy w roku i tak byłem sam. Ale pewnego razu zasnąłem z nimi wszystkimi — wtedy zdarzało się to rzadko — i od tamtej pory przez ponad dekadę byłem sam. Tylko ja, mój ból, samotność, głód, chłód, smutek, żal… Nigdy nie dowiedziałem się, co się z nimi stało. Umysł, który mnie więzi, jak zwykle był jak ściana, słyszałem tylko głuche echo dwóch zapętlonych słów. Nie myśleć. Nie myśleć. Nie myśleć.

Potrząsam łbem. Później, po wielu latach, znów pojawił się pies, który nie był psem. Ale był zupełnie innym zwierzęciem. Kiedyś miał najwięcej energii z nas wszystkich — no i poza mną był najszybszy. A kiedy pojawił się znów? Był cieniem samego siebie. Zaniedbany. Płochliwy i apatyczny. Ale kochałem go i tak, jeszcze bardziej wtedy, gdy wrócił. Nie miałem pojęcia, co się z nim stało, on nigdy nie chciał mi nic powiedzieć. Przez ostatnich kilka pełni znów miałem towarzysza. Kogoś, kto rozumiał mój ból.

Ale dzisiaj znów jestem sam i gdy próbuję się czegoś dowiedzieć, słyszę tylko głuche echo zapętlonych słów. Stop. Nie myśleć o Syriuszu. Stop. Nie myśleć o Syriuszu. Co mogło się stać? Moje cierpienie zlewa się z jego cierpieniem i jesteśmy w tym tak podobni, że dopiero po chwili orientuję się, że to jego emocje przelały się przez mur na moją stronę. Warczę sam na siebie i próbuję się z tego otrząsnąć. Mam dla siebie tak niewielki skrawek istnienia i nie pozwolę go sobie zabrać. Nie, kiedy ja nie jestem w stanie w ogóle przebić się przez ten mur. Wyję znów. A potem mój wzrok pada na koc, którym on musiał się przykryć, zanim zniknął i w złości rozrywam go na strzępy. Ale to nie pomaga. Moja rozpacz nie maleje, a on i tak się nie zmieni.

Czasami nie mam siły ani na złość, ani na rozpacz. Czasem nawet nie próbuję wstać i przejść się po tej betonowej komórce. Wtedy — chociaż wiem, jak cenny jest mój czas, jak mało go mam, jak ułudny jest — marzę tylko o tym, by księżyc już zaszedł. Nienawidzę się tak czuć, nie chcę tak się czuć, ale czasami po prostu nie mogę inaczej. Jak długo można znosić niewolę i niewiedzę. Jak długo można istnieć bez żadnego zakotwiczenia w świecie i nie oszaleć? W takie dni czasem chciałbym stracić rozsądek. Przeżyć załamanie i już nie rozumieć tego, co się ze mną dzieje, nie wiedzieć, jak beznadziejna jest moja sytuacja. Oderwać się.

Ale wiem, że jeśli tak się stanie, nie będzie dla mnie żadnej nadziei. A teraz jeszcze mogę się jej trzymać. Przecież już kiedyś miałem kompanów. Kiedyś byłem wolny, biegałem po lesie, mogłem przeskakiwać powalone drzewa i tarzać się w zeszłorocznych liściach, i wdychać chłodne, czyste powietrze, czuć ziemię i trawę pod łapami. Może jeszcze kiedyś będę miał na to szansę?

Te marzenia to jedyne, na czym mogę się skupić chociaż przez chwilę, gdy przychodzi głód. W tym betonowym więzieniu nigdy nie ma dla mnie niczego do jedzenia, nie ma nawet wody. Dlatego zawsze mam nadzieję, że głód przyjdzie jak najpóźniej, ale dziś pojawia się szybko.

Mogę wyć. Mogę płakać. Mogę marzyć. Ale to tylko chwilowe rozkojarzenia, które nie mogą przysłonić pragnienia ani łaknienia, nie mogą ich zaspokoić. Dlaczego on nigdy nie zostawia mi jedzenia? Wody? Czegokolwiek? Czy ma nadzieję, że jeśli mnie zagłodzi, to zniknę? Przecież dzielimy jedno ciało.

Znów wstaję i zaczynam chodzić wokół celi, próbując skupić się na dobrze znanych rysach w podłodze i ścianach, czasem udaje mi się na chwilę zanurzyć się w marzenia o wolności. Próbuję robić cokolwiek, co zajmie moje myśli, co nie jestem głodem, ale czuję w sobie ogromną, czarną dziurę, która chce pochłonąć wszystko i wszystkich. Wyję. Chodzę. Wyję. Płaczę. To doprowadza mnie niemal do szału, ale za każdym razem, gdy zbliżam się do granicy, udaje mi się wspomnieć dobre czasy. Udaje mi się zamarzyć. Udaje mi się utrzymać.

Ile czasu już minęło? Ile mi zostało? Coraz trudniej jest mi nad sobą zapanować, gdy widzę przez okienko, że niebo zaczyna szarzeć. Drżę na myśl o świcie. Nie chcę już czuć głodu, nie chcę czuć pragnienia, ale nie chcę też znikać. Chciałbym żyć. Może tym razem…?

Nie.

Po chwili przebiega przeze mnie koszmarny dreszcz. To tak dziwne uczucie, bólu i nie-bólu jednocześnie. Skurcz mięśni, nagły jak uderzenie pejczem. Z mojego pyska wyrywa się zduszone wycie.

Szczękę zaczyna rozrywać ból.

A ja jestem tak przeraźliwie sam!

Moje futro zaczyna znikać, zimno mi, zimno mi! Znowu jest mi tak zimno, znowu czuję się, jakbym umierał. Dlaczego zniszczyłem ten przeklęty koc? Może i mnie mógłby ogrzać. Dlaczego?!

Serce znów gubi rytm. Już nie służy mi, służy jemu.

Pazury znikają w łapach, chociaż mam wrażenie, jakby mi je wyrywano.

Czuję, jak moja świadomość gaśnie. Umysł, który mnie więzi, zapędza mnie w nicość. A może jednak mdleję, może jednak zaraz się obudzę?

Nie. Dobrze znam to uczucie. Znów odchodzę. Znów znikam.

Ostatni raz patrzę przed siebie na to znienawidzone betonowe więzienie. Może następnym razem będę znów w tamtej drewnianej chacie? Może następnym razem wyjdę na wolność.

Czy kiedy obudzę się następnym razem, znów będę sam?

Jeśli się obudzę.

12.05.2024

Do czterech razy sztuka

Cześć i czołem.

To znowu ja.

To znowu Remus wśród wilków, w czwartej już odsłonie. Mogę mieć tylko nadzieję, że ta doczeka się swojego finału.

Dzieje tego opowiadania sięgają, według tego, do czego udało mi się dojść, 2016 roku. Zaczęłam je pisać w wakacje po drugiej klasie gimnazjum, zainspirowana kilkoma opowiadaniami i osobami z ówczesnej potterowskiej blogosfery. Nie skończyłam. Pierwsza wersja liczy sobie jedenaście rozdziałów, łącznie około 23,5 tysiąca słów i wciąż znajduje się na moim dysku. Przeczytałam ją całą, nim zaczęłam pisać czwartą wersję, i jak możecie się domyślać, skręcało mnie z cringe’u na co drugim zdaniu, a chociaż niektóre pomysły były niezłe, to motywacje bohaterów nie miały najmniejszego sensu. Trudno się dziwić, większość tej wersji została przeze mnie napisana, nim skończyłam piętnaście lat.

Druga wersja powstała dwa lata później, w roku 2018. Zainspirowana powrotem do martwej już blogosfery osób, które zainspirowały mnie za pierwszym razem, również postanowiłam wrócić. Zewnętrzna motywacja to zwykle marna motywacja: powstały cztery rozdziały, łącznie niecałe 11 tysięcy słów, które napisałam niesamowitym wysiłkiem, bo nie miałam żadnego pomysłu, jak udźwignąć tę historię na nowo. Pamiętam, że Remus w tej wersji mierzył się z alkoholizmem (co, jeśli chodzi o samą ideę, nie jest aż tak złe, ale wykonanie wolałabym przemilczeć) i wygłosił kilka bardzo żenujących kwestii. Mimo że pisząc tę wersję miałam już prawie siedemnaście lat, istnieje w mojej głowie przekonanie, że jest jeszcze gorsza niż ta pierwotna i nie mogę się zmusić do jej przeczytania.

Trzecia wersja to dziecko pandemii. Na początku roku 2020 byłam w klasie maturalnej i wszystko, co pozwoliłoby mi zająć się czymś innym niż nauka do egzaminów, wzbudzało we mnie entuzjazm. Miałam czas. Byłam oficjalnie dorosła. Chciałam się czymś zająć i przyszła do mnie wena. Trzecia wersja, dla której powstał nowy blog (stary usunęłam, ze względu na to, jakie wzbudzał we mnie wyrzuty sumienia), liczy sobie sześć rozdziałów i jeden międzyrozdział, łącznie 26,5 tysiąca słów. Trzecia wersja jest całkiem sensowna, chociaż brakowało jej dobrego planu. Trzecia wersja została w czwartej bardzo porządnie zrecyklingowana i znajdziecie w pierwszych dwóch rozdziałach sceny, które z niej pochodzą, bo mimo biegu lat jestem z niej dumna. Może jednak osiemnaście lat to nie tylko liczba ;)

Teoretycznie czwarte podejście do Wśród wilków powinno mieć miejsce w 2022 roku, biorąc pod uwagę wzór, jaki wykreowałam. Ale w pierwszej połowie 2022 roku byłam cieniem człowieka. Studia, których nie lubicie i po których nie wyobrażacie sobie przyszłości naprawdę mogą Was dojechać. Nie bójcie się ich rzucić, naprawdę warto.

Ja rzuciłam i teraz, w pierwszej połowie 2024 roku, jestem gotowa na kolejną próbę publikowania Wśród wilków. Nie mam pojęcia, skąd pojawił się pomysł, by do tego wrócić, po prostu w pewien kwietniowy weekend poczułam, że to jest ten moment. Tym razem mam plan. Kilkanaście stron planu. Rozpisany rozwój najważniejszych wątków rozdział po rozdziale. Tym razem wiem, co robię.

Zawsze śmiałam się, że Meadager Szalona skończyła Żonę dla Śmierciojada po dziesięciu latach, ta informacja, razem z linkiem do opowiadania na ff.net, znajduje się od lat w zakładce O opowiadaniu. Zostało mi zatem niewiele czasu, wziąwszy pod uwagę, że pisanie trwa.

Jak już pisałam, tym razem mam plan. Tym razem sam rozdział pierwszy, jeszcze przed ostateczną edycją i betowaniem, ma 29,5 tysiąca słów. Tym razem naprawdę może się udać.

Jak to będzie wyglądać?

Pierwszego czerwca zostanie opublikowany prolog, a po miesiącu, pierwszego lipca, wrzucę pierwszą część pierwszego rozdziału. Jako że jest horrendalnie długi, zostanie podzielony prawdopodobnie na trzy części i każda kolejna będzie wrzucana co poniedziałek. Po pierwszym rozdziale coś, co bardzo podobało się Czytelnikom trzeciej wersji — międzyrozdział opisujący zdarzenia podczas pełni. Rozdział drugi zacznę publikować w sierpniu (prawdopodobnie również w częściach, nie zanosi się na to, żeby następne rozdziały były dużo krótsze od pierwszego) i żywię gorącą nadzieję, że uda mi się utrzymać regularną publikację, chociaż historia świadczy na moją niekorzyść.

Ale hej, przynajmniej już na ten moment mogę Wam obiecać więcej treści, niż miała w sobie jakakolwiek wcześniejsza wersja!

Oczywiście planuję też publikację na innych platformach, mniej więcej zgodną z harmonogramem na blogu, chociaż wersja publikowana na Wattpadzie będzie na pewno bardziej pocięta. Na pewno na blogu zawsze znajdziecie najświeższe informacje dotyczące postępów w pracach, jeśli będzie Was to interesowało.

Miłego dnia, Kochani

Atria Adara

7.08.2020

Rozdział 6


Remus zadrżał pod wpływem chłodnego wiatru. Poranki w Szarym Lesie często nie należały do najcieplejszych, ale nie przypominał sobie, aby wcześniej budziła go pogoda. Przewrócił się na drugi bok i zasłonił twarz dłonią. Co tu tak jasno?, pomyślał z irytacją.
Jego nos wychwycił słabą woń owoców. Remus poczuł głód. Wciąż leżąc, zastanawiał się, czy powinien wstać i coś zjeść, czy jednak woli trochę pospać, ale głośne burczenie w brzuchu pomogło mu w podjęciu decyzji. Podniósł się do pozycji siedzącej i dopiero wtedy otworzył oczy.
A zaraz potem je zamknął.
Oślepił go blask słońca.
Zaraz, słońca?, zdumiał się w myślach. Ponownie spojrzał przed siebie. Rzeczywiście, znajdował się na zewnątrz, leżał na jakiejś niewielkiej polanie. Był nagi i, o Merlinie, ubrudzony krwią. Gwałtownie podniósł się na równe nogi i niemal od razu zgiął się wpół; dały o sobie znać przetrenowane mięśnie. Co do…?
Pełnia, uświadomił sobie nagle. Zaskoczony rozejrzał się uważnie wokół siebie. Nie rozpoznawał miejsca, w którym się znalazł, jednak, kiedy postanowił zwrócić na to uwagę, wyczuł zapach Mary i Sebastiena. Krew, którą był ubrudzony, nie była jego, musiała pochodzić od zwierzęcia.
Nieco skonfundowany usiadł na brzegu strumienia, przy którym się obudził. Prawie nie czuł bólu. Co prawda miał zakwasy praktycznie wszędzie, ale czuł, że jest to wynik intensywnego treningu. Najwidoczniej wilkołak na wolnej przestrzeni postanowił się wyszaleć, a organizm Lupina nie był przyzwyczajony do wielogodzinnego wysiłku.

13.07.2020

Rozdział 5 i pół. Pełnia


Zimno. Zawsze, gdy się budzę, paraliżuje mnie przeraźliwe zimno. Serce wydaje się zastygłe. Rusza dopiero wraz z moją świadomością, leniwie, skurcz za skurczem, minuta po minucie.
Później pojawia się ból. Gwałtownie, niczym bicz, uderzają mnie jego kolejne fale. Łapię oddech, chrapliwy, desperacki. Krew wciąż płynie wolno, wciąż jest mi chłodno, jakbym umierał. Czuję, jak łamią się moje kości, jak pękają stawy, jak skóra rozciąga się gwałtownie, niemal pęka — wdech i wydech, zduszone jęki. Czasami ból jest tak nieznośny, że tracę przytomność. Dzisiaj udaje mi się utrzymać świadomość, chociaż kulę się przy ziemi w agonii. Dopiero po chwili czuję, jak wyrasta mi sierść — zawsze czekam na ten moment, by było mi choć trochę cieplej — zęby rozpychają się w szczęce, krwawią mi dziąsła — wdech i wydech, spokojnie, chociaż mam ochotę wyć. Jeszcze kilka sekund, długich, zbyt długich, zbyt...!
Serce odnajduje właściwy rytm, krew we mnie buzuje, oddech się uspokaja. Obudziłem się znów. Obudziłem się, jestem, żyję, czuję!

12.05.2020

Rozdział 5


Po ponad tygodniu deszczy i burz na niebie znów świeciło słońce. Remus nie miał termometru, ale podejrzewał, że temperatura wzrosła do trzydziestu paru stopni — jakby niemiłosierna pogoda chciała przypomnieć Wielkiej Brytanii, że wciąż trwa lato.
Lupin przetoczył wzrokiem po grupie dzieci, którą miał przed sobą. Ani Jeanne, ani Mary nie odpuściły mu obietnicy, którą złożył przy ognisku. Już następnego dnia próbowały wmanewrować go w nauczanie, ale udało mu się wymówić niewyspaniem po zarwanej na przyjęciu nocy. Argument ten miał jednak ograniczoną datę ważności, ale ulewy działały na jego korzyść.
We wtorek koło południa, kiedy deszcz znów ustał, na Wielkiej Polanie — tak nazywano miejsce, gdzie mieszkała Mary — nagle pojawiło się mnóstwo dzieci. Część była z rodzicami, ale większość przyszła samotnie. Były w różnym wieku. Najmłodsze dziecko prawdopodobnie miało koło sześciu lat, najstarsze prawie dziesięć więcej. Tego Lupin w ogóle się nie spodziewał. Po raz pierwszy zastanowił się, czego właściwie powinien nauczać. Wcześniej wydawało mu się to oczywiste: zaklęcia, eliksiry, trochę zielarstwa, może transmutacja. Tymczasem niektóre dzieci nie potrafiły czytać i pisać. Innym szło to dosyć słabo, bo nie miały materiału do ćwiczeń. Tylko nieliczna grupa, i to raczej nastolatków, była w tym biegła. Różdżkę posiadało może co piąte dziecko, z czego większość pożyczyła je od rodziców specjalnie na czas lekcji. Ta sytuacja była tak odległa od pracy nauczyciela w Hogwarcie, tak inna, że Remus zaczął się zastanawiać, czy doświadczenie nie będzie mu po prostu przeszkadzać. Nie miał pojęcia, czego potrzebują młode wilkołaki w Szarym Lesie. Był przerażony zadaniem, jakie przed nim stało i chyba tylko gryfońskość powstrzymała go przed ucieczką. Wziął wtedy głęboki oddech i spróbował jakoś nakreślić plan działania.

28.04.2020

Rozdział 4


Deszcz robił się coraz bardziej intensywny. Duże, ciężkie krople uderzały w Remusa i młodą dziewczynę, która bawiła się jego różdżką. Szybko przemokli do cna.
— Tak — przyznał powoli Lupin. — To moja różdżka — dodał po chwili.
— Nie wątpię — odrzekła dziewczyna. Zmierzyła mężczyznę czujnym spojrzeniem, obejrzała różdżkę jeszcze raz, a później odrzuciła ją niespodziewanie w kierunku Lupina. Zaskoczony Remus ledwo ją złapał. — Powinieneś uważać, łatwo cię podejść. A różdżki to chodliwy towar…
— Kim jesteś? — spytał Remus, zbliżając się do dziewczyny. Ta wzruszyła ramionami.
— Czy to ważne?
Stali teraz bardzo blisko siebie. Lupin rzucił słabą tarczę, która osłoniła ich ochronnym parasolem, a później dwa zaklęcia suszące. Dziewczyna nie spuszczała z niego wzroku, bezwiednie okręcając kosmyk brązowych włosów wokół palca. Było w niej coś… dzikiego. Remusa mierzyło czujne spojrzenie drapieżnika. Oceniała go, a ponadto wydawała się gotowa zaatakować w każdej chwili.
Nagle obróciła się w stronę jaskini Lupina — niechlujny warkocz, w który związała włosy, minął twarz Remusa zaledwie o cal. Zmarszczyła nos, jakby wyczuła jakiś nieprzyjemny zapach.
— Macdonald wróciła. Z Leignem. Chyba powinieneś iść — oznajmiła sucho. Bez namysłu wyszła spod magicznego parasola i zaczęła oddalać się w głąb lasu.
— Hej, zaczekaj! — krzyknął za nią Remus, wciąż nieco oszołomiony zaistniałą sytuacją. — Jak masz na imię?
Dziewczyna odwróciła się, by spojrzeć w jego kierunku. Zdążyła już ponownie przemoknąć, włosy przykleiły jej się do twarzy i szyi, błękitny podkoszulek do ciała, a buty oblepiło błoto. Zawahała się, niepewna, czy w ogóle ma po co się przedstawiać.

20.04.2020

Rozdział 3


Remus był oszołomiony. Podchodząc do skały, dostrzegał coraz więcej szczegółów. W jednej z dziur, które znajdowały się dość wysoko, ktoś siedział, wesoło machając nogami. O kamienną powierzchnię w wielu miejscach opierały się drewniane drabiny. Lupin zauważył, że któreś z wejść do jaskini zasłonięte jest narzutą z wizerunkiem Johna Lennona, a na innym wisi plakat Armat z Chudley. Na wysokości około dziewięciu jardów w skale zamontowano najprawdziwsze drzwi z kołatką.
Mary poprowadziła Remusa do swojego mieszkania. Wejście znajdowało się jakieś cztery stopy nad ziemią, przysłonięte różowym kocem. Kobieta zaczepiła prawą stopę o wyżłobienie w skale, podciągnęła się, trzymając brzegu dziury, i weszła do środka.
— No chodź! — krzyknęła już z wewnątrz.
Remus spojrzał niepewnie na swój kufer, który do tej pory ciągnął po ziemi. Był cały zakurzony od leśnej ściółki i porysowany przez szyszki oraz korzenie.
— Remus! — ponagliła go Mary, chociaż minęła ledwie sekunda czy dwie.
Wingardium Leviosa — szepnął Lupin, a kufer uniósł się z ziemi. Remus ręką odchylił koc z wejścia, aby nie pobrudzić go zanadto, i przelewitował bagaż do środka. Potem wspiął się i również wszedł.
Nie wiedział, czego powinien spodziewać się po mieszkaniu w jaskiniach, ale na pewno nie spodziewał się... tego. Na podłodze znajdował się ogromny, puszysty dywan w kolorze turkusu. Naprzeciw niego, oparte o ścianę, leżały dwa fotele-worki o jadowicie fioletowej barwie. Na nich i wszędzie wokół rozrzuconych było kilkanaście ozdobnych poduszek we wszystkich możliwych wzorach i kolorach. Między nimi stał drewniany stoliczek, zarzucony stertą nieprzeczytanych listów. Pomieszczenie rozświetlał ogień z pochodni, a ściany ozdobione były zdjęciami z Hogwartu — na co najmniej trzech Lupin zauważył siebie — pocztówkami i plakatami.