Zimno. Zawsze, gdy się budzę, paraliżuje mnie przeraźliwe zimno. Serce wydaje się zastygłe. Rusza dopiero wraz z moją świadomością, leniwie, skurcz za skurczem, minuta po minucie.
Później pojawia się ból. Gwałtownie, niczym bicz, uderzają mnie jego kolejne fale. Łapię oddech, chrapliwy, desperacki. Krew wciąż płynie wolno, wciąż jest mi chłodno, jakbym umierał. Czuję, jak łamią się moje kości, jak pękają stawy, jak skóra rozciąga się gwałtownie, niemal pęka — wdech i wydech, zduszone jęki. Czasami ból jest tak nieznośny, że tracę przytomność. Dzisiaj udaje mi się utrzymać świadomość, chociaż kulę się przy ziemi, w agonii. Dopiero po chwili czuję, jak wyrasta mi sierść — zawsze czekam na ten moment, by było mi choć trochę cieplej — zęby rozpychają się w szczęce, krwawią mi dziąsła — wdech i wydech, spokojnie, chociaż mam ochotę wyć. Jeszcze kilka sekund, długich, zbyt długich, zbyt...!
Serce odnajduje właściwy rytm, krew we mnie buzuje, oddech się uspokaja. Obudziłem się znów. Obudziłem się, jestem, żyję, czuję!
Zwykle później pojawia się samotność. Strach. Niepewność i bezradność. Najczęściej jestem sam, zamknięty. Umysł, który zwykle mnie więzi, podpowiada stosowne słowa: niewola. Więzienie. Cela. Tak rzadko jestem wolny! Dlaczego? Za co? Co takiego zrobiłem? Od zawsze w zamknięciu.
Dzisiaj nie jest inaczej. Nie muszę się rozglądać, by rozpoznać to miejsce, spędziłem w nim już tyle pełni. Piwnica jest niewielka, przy suficie znajduje się małe, zakratowane okno, ale gdy tylko się do niego zbliżam, rażą mnie kolorowe iskry. Podobnie drzwi. Wydają się ze mnie szydzić za każdym razem.
Wyjście jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Tylko on może stąd wyjść. Ja zostałem skazany na potępienie w wilgotnej piwnicy, po której nawet nie mogę się przebiec. Minęło już tyle pełni, a ja wciąż nie wiem dlaczego.
Rozpacz jest rozdzierająca. Czuję ją w swoim ciele i unoszę łeb, by zawyć w kierunku księżyca, chociaż mogę tylko zgadywać, gdzie jest. Nigdy nie widać go przez okienko, ale kieruje mną intuicja.
Z każdym dźwiękiem czuję, jak powoli się rozluźniam. Tylko tak mogę wyrzucić z siebie emocje, tylko tak mogę wyrwać się ze spirali niechcianych myśli. To nigdy nie wystarcza całkowicie. Chciałbym stąd wybiec. Chciałbym znaleźć się w lesie. Chciałbym mknąć między drzewami i czuć wiatr w sierści, chciałbym skakać, chciałbym móc wytarzać się w zeszłorocznych liściach. Chciałbym być wolny. Wyję znów.
Czas jest ułudą w moim betonowym więzieniu. Nie mam pojęcia, ale już minęło, a ile mi pozostało. Nie wiedząc, co mogę z nim zrobić, robię kilka wolnych kółek wokół ścian, by chociaż spróbować rozprostować kości. Ale ta przestrzeń jest tak depresyjnie mała, że już po chwili mam tego dość. Wracam do kąta, w którym się obudziłem i znużony nudą kładę się na podłodze.
Czasami jestem zły. Wyję całą noc, drapię pazurami w ściany, próbuję dostać się do drzwi i nie zważam na ból, który sprawiają mi kolorowe iskry. A gdy to nic nie daję, wściekły i zrozpaczony rzucam się na siebie, by w końcu poczuć ból, nad którym to ja mam kontrolę. Świadomość własnej niewoli pali mnie od środka. Chciałbym wiedzieć dlaczego. Zrozumieć. Przecież nic nie zrobiłem! Po prostu jestem. Czy on kiedykolwiek próbował zrozumieć mnie? Za każdym razem, gdy próbuję znaleźć z nim jakieś połączenie, natykam się na ścianę. On nie chce mnie znać. On nie chce mnie słuchać. On mnie nienawidzi. Jak mogę z tym walczyć? Jak mógłbym nawet spróbować grać według jego zasad, skoro ich nie znam i nie mogę poznać? Jestem wściekły i gniew mnie napędza. Jeśli on może skazać mnie na to betonowe więzienie, ja mogę skazać go na ból ran po własnych pazurach.
Czasami, tak jak teraz, jestem zrozpaczony. Żadne moje działanie nie przynosi skutków. Nic, co robię, nie ma na niego żadnego wpływu. Jestem pomyłką stworzenia. Żałosnym bytem, który pojawia się i znika, i nic nie znaczy, i na nic nie ma wpływu. To życie jest jak sen. Moja świadomość budzi się i gaśnie, nie mam życia, nie istnieję — to tylko urywki. Czym jestem? Kim jestem? Dlaczego pojawiam się, gdy księżyc jest w pełni? Umysł, który mnie więzi, pozostaje głuchy na pytania. Też tego nie wie. Gdyby wiedział, już by mnie nie było. Jestem sam, przeraźliwie sam, zawsze sam, chociaż kiedyś tak nie było. Kiedyś miałem kompanów.
Gdy ich wspominam, ciężka łza spływa im po pysku, chowam łeb między łapy. Kiedyś miałem kompanów. Gdzie są teraz? Zniknęli.
Kiedyś obudziłem się, w tej drewnianej chacie, w której budziłem się przez tyle lat — i nie byłem sam. To było niesamowite! Tam byli oni! Jeleń, który nie był jeleniem, pies, który nie był psem i szczur, który nie był szczurem. To było wspaniałe! Byli tam dla mnie! To znaczy… tak wtedy myślałem.
Szybko zrozumiałem — umysł, który mnie więzi, jasno dał mi do zrozumienia — że to są jego przyjaciele i są tam dla niego. Na szczęście nie wiedzieli że jego tam nie ma, nigdy im nie powiedział, że nie jestem nim — może nie mógł? Gdyby mógł, na pewno skazałby mnie na samotność i zapomnienie. Nienawidził mnie i nienawidzi do teraz. Gardzi. Chce dla mnie wszystkiego, co najgorsze.
Te wspomnienia bolą do dziś. Miałem przyjaciół — a później ich nie było. Obudziłem się i ich nie było. Czasem tak bywało, ze dwa, trzy razy w roku i tak byłem sam. Ale pewnego razu zasnąłem z nimi wszystkimi — wtedy zdarzało się to rzadko — i od tamtej pory przez ponad dekadę byłem sam. Tylko ja, mój ból, samotność, głód, chłód, smutek, żal… Nigdy nie dowiedziałem się, co się z nimi stało. Umysł, który mnie więzi, jak zwykle był jak ściana, słyszałem tylko głuche echo dwóch zapętlonych słów. Nie myśleć. Nie myśleć. Nie myśleć.
Potrząsam łbem. Później, po wielu latach, znów pojawił się pies, który nie był psem. Ale był zupełnie innym zwierzęciem. Kiedyś miał najwięcej energii z nas wszystkich — no i poza mną był najszybszy. A kiedy pojawił się znów? Był cieniem samego siebie. Zaniedbany. Płochliwy i apatyczny. Ale kochałem go i tak, jeszcze bardziej wtedy, gdy wrócił. Nie miałem pojęcia, co się z nim stało, on nigdy nie chciał mi nic powiedzieć. Przez ostatnich kilka pełni znów miałem towarzysza. Kogoś, kto rozumiał mój ból.
Ale dzisiaj znów jestem sam i gdy próbuję się czegoś dowiedzieć, słyszę tylko głuche echo zapętlonych słów. Stop. Nie myśleć o Syriuszu. Stop. Nie myśleć o Syriuszu. Co mogło się stać? Moje cierpienie zlewa się z jego cierpieniem i jesteśmy w tym tak podobni, że dopiero po chwili orientuję się, że to jego emocje przelały się przez mur na moją stronę. Warczę sam na siebie i próbuję się z tego otrząsnąć. Mam dla siebie tak niewielki skrawek istnienia i nie pozwolę go sobie zabrać. Nie, kiedy ja nie jestem w stanie w ogóle przebić się przez ten mur. Wyję znów. A potem mój wzrok pada na koc, którym on musiał się przykryć, zanim zniknął i w złości rozrywam go na strzępy. Ale to nie pomaga. Moja rozpacz nie maleje, a on i tak się nie zmieni.
Czasami nie mam siły ani na złość, ani na rozpacz. Czasem nawet nie próbuję wstać i przejść się po tej betonowej komórce. Wtedy — chociaż wiem, jak cenny jest mój czas, jak mało go mam, jak ułudny jest — marzę tylko o tym, by księżyc już zaszedł. Nienawidzę się tak czuć, nie chcę tak się czuć, ale czasami po prostu nie mogę inaczej. Jak długo można znosić niewolę i niewiedzę. Jak długo można istnieć bez żadnego zakotwiczenia w świecie i nie oszaleć? W takie dni czasem chciałbym stracić rozsądek. Przeżyć załamanie i już nie rozumieć tego, co się ze mną dzieje, nie wiedzieć, jak beznadziejna jest moja sytuacja. Oderwać się.
Ale wiem, że jeśli tak się stanie, nie będzie dla mnie żadnej nadziei. A teraz jeszcze mogę się jej trzymać. Przecież już kiedyś miałem kompanów. Kiedyś byłem wolny, biegałem po lesie, mogłem przeskakiwać powalone drzewa i tarzać się w zeszłorocznych liściach, i wdychać chłodne, czyste powietrze, czuć ziemię i trawę pod łapami. Może jeszcze kiedyś będę miał na to szansę?
Te marzenia to jedyne, na czym mogę się skupić chociaż przez chwilę, gdy przychodzi głód. W tym betonowym więzieniu nigdy nie ma dla mnie niczego do jedzenia, nie ma nawet wody. Dlatego zawsze mam nadzieję, że głód przyjdzie jak najpóźniej, ale dziś pojawia się szybko.
Mogę wyć. Mogę płakać. Mogę marzyć. Ale to tylko chwilowe rozkojarzenia, które nie mogą przysłonić pragnienia ani łaknienia, nie mogą ich zaspokoić. Dlaczego on nigdy nie zostawia mi jedzenia? Wody? Czegokolwiek? Czy ma nadzieję, że jeśli mnie zagłodzi, to zniknę? Przecież dzielimy jedno ciało.
Znów wstaję i zaczynam chodzić wokół celi, próbując skupić się na dobrze znanych rysach w podłodze i ścianach, czasem udaje mi się na chwilę zanurzyć się w marzenia o wolności. Próbuję robić cokolwiek, co zajmie moje myśli, co nie jestem głodem, ale czuję w sobie ogromną, czarną dziurę, która chce pochłonąć wszystko i wszystkich. Wyję. Chodzę. Wyję. Płaczę. To doprowadza mnie niemal do szału, ale za każdym razem, gdy zbliżam się do granicy, udaje mi się wspomnieć dobre czasy. Udaje mi się zamarzyć. Udaje mi się utrzymać.
Ile czasu już minęło? Ile mi zostało? Coraz trudniej jest mi nad sobą zapanować, gdy widzę przez okienko, że niebo zaczyna szarzeć. Drżę na myśl o świcie. Nie chcę już czuć głodu, nie chcę czuć pragnienia, ale nie chcę też znikać. Chciałbym żyć. Może tym razem…?
Nie.
Po chwili przebiega przeze mnie koszmarny dreszcz. To tak dziwne uczucie, bólu i nie-bólu jednocześnie. Skurcz mięśni, nagły jak uderzenie pejczem. Z mojego pyska wyrywa się zduszone wycie.
Szczękę zaczyna rozrywać ból.
A ja jestem tak przeraźliwie sam!
Moje futro zaczyna znikać, zimno mi, zimno mi! Znowu jest mi tak zimno, znowu czuję się, jakbym umierał. Dlaczego zniszczyłem ten przeklęty koc? Może i mnie mógłby ogrzać. Dlaczego?!
Serce znów gubi rytm. Już nie służy mi, służy jemu.
Pazury znikają w łapach, chociaż mam wrażenie, jakby mi je wyrywano.
Czuję, jak moja świadomość gaśnie. Umysł, który mnie więzi, zapędza mnie w nicość. A może jednak mdleję, może jednak zaraz się obudzę?
Nie. Dobrze znam to uczucie. Znów odchodzę. Znów znikam.
Ostatni raz patrzę przed siebie na to znienawidzone betonowe więzienie. Może następnym razem będę znów w tamtej drewnianej chacie? Może następnym razem wyjdę na wolność.
Czy kiedy obudzę się następnym razem, znów będę sam?
Jeśli się obudzę.