Remus był oszołomiony. Podchodząc do
skały, dostrzegał coraz więcej szczegółów. W jednej z dziur, które znajdowały
się dość wysoko, ktoś siedział, wesoło machając nogami. O kamienną powierzchnię
w wielu miejscach opierały się drewniane drabiny. Lupin zauważył, że któreś z
wejść do jaskini zasłonięte jest narzutą z wizerunkiem Johna Lennona, a na
innym wisi plakat Armat z Chudley. Na wysokości około dziewięciu jardów w skale zamontowano
najprawdziwsze drzwi z kołatką.
Mary poprowadziła Remusa do swojego
mieszkania. Wejście znajdowało się jakieś cztery stopy nad ziemią, przysłonięte różowym
kocem. Kobieta zaczepiła prawą stopę o wyżłobienie w skale, podciągnęła się,
trzymając brzegu dziury, i weszła do środka.
— No chodź! — krzyknęła już z
wewnątrz.
Remus spojrzał niepewnie na swój
kufer, który do tej pory ciągnął po ziemi. Był cały zakurzony od leśnej ściółki
i porysowany przez szyszki oraz korzenie.
— Remus! — ponagliła go Mary, chociaż
minęła ledwie sekunda czy dwie.
— Wingardium Leviosa —
szepnął Lupin, a kufer uniósł się z ziemi. Remus ręką odchylił koc z wejścia,
aby nie pobrudzić go zanadto, i przelewitował bagaż do środka. Potem wspiął się
i również wszedł.
Nie wiedział, czego powinien
spodziewać się po mieszkaniu w jaskiniach, ale na pewno nie spodziewał się... tego. Na podłodze znajdował się ogromny, puszysty dywan w kolorze turkusu. Naprzeciw
niego, oparte o ścianę, leżały dwa fotele-worki o jadowicie fioletowej barwie.
Na nich i wszędzie wokół rozrzuconych było kilkanaście ozdobnych poduszek
we wszystkich możliwych wzorach i kolorach. Między nimi stał drewniany
stoliczek, zarzucony stertą nieprzeczytanych listów. Pomieszczenie rozświetlał
ogień z pochodni, a ściany ozdobione były zdjęciami z Hogwartu — na co najmniej
trzech Lupin zauważył siebie — pocztówkami i plakatami.
W lewej ścianie
pomieszczenia było chyba przejście do innego pokoju, prawdopodobnie sypialni,
odgrodzone zasłoną z jasnoróżowych piórek i bezbarwnych koralików. Po prawej
mieściła się kuchnia — oddzielona była od głównej części jaskini blatem, przy
którym stały dwa krzesła. Za nim stała rozpogodzona Mary, w dumnej pozie
gospodyni. Z sufitu nad nią zwisały pęki suszonych ziół, zarówno magicznych,
jak i tych, które mogły służyć tylko za przyprawy. W najciemniejszym kącie
walało się kilka kociołków — znając Mary, najpewniej podniszczonych.
— Tu jest... łał — wydusił z siebie
Remus. Macdonald roześmiała się.
— Witamy w Szarym Lesie! —
zakrzyknęła wesoło, po czym wskazała mu krzesła. — Siadaj, robię kolację.
Lupin wykonał polecenie bez wahania
— nie jadł praktycznie od rana. Kiedy się obudził, nie był w stanie nic
przełknąć, a później... najzwyczajniej zapomniał o głodzie. Teraz żołądek znów
dał o sobie znać.
Mary z jednej z szuflad wyciągnęła
kilka sztuk mięsa, a potem wyjaśniła niepytana, jak gdyby wyczuła
zainteresowanie przyjaciela:
— Lodownia. Zimą zbieramy lód,
podtrzymujemy zaklęciami chłodzącymi, no i chłodzi. — Po chwili dodała: — Nie
myślałeś chyba, że żyjemy tu z dnia na dzień, łapiąc sobie mięso, jak
zgłodniejemy?
— Nie. To znaczy... Miałem taką
nadzieję — przyznał Lupin.
— Oj, Remmy, Remmy, Remmy... — Mary
zaśmiała się, po czym zaczęła nacierać mięso ziołami. — Nie będę udawać, że
wszyscy tutaj prowadzimy sielankowe życie, bo tak nie jest. Jest tu dużo ludzi
takich, jak Greyback. I było, zanim przywiało go tu z całą bandą, zresztą nie
pierwszy raz. Ale da się tu żyć spokojnie i normalnie, jeśli się chce.
Uśmiechnij się.
Remus skinął głową, obserwując, jak
jego przyjaciółka podnosi fragment blatu i przymocowuje go haczykiem do ściany.
Mary sięgnęła po różdżkę, skierowała jej czubek do wnętrz szafki i wymruczała Incendio.
Buchnęły rude płomienie, a po chwili ogień uspokoił się. Kobieta rzuciła w głąb
szafki mięso, a potem opłukała ręce w leżącej obok dużej, ozdobnej misie.
— Bieżąca woda? — zapytał z nadzieją
Remus, chociaż znał już odpowiedź.
— Zapomnij — odpowiedziała Mary, po
czym, zobaczywszy strapioną minę Lupina, dodała: — Niedaleko jest jezioro.
Macdonald sięgnęła do kolejnych
szafek i, ku uldze Lupina, wyciągnęła z nich ziemniaki, folię aluminiową, a
potem jeszcze talerze i sztućce. Szybko owinęła warzywa, a następnie wrzuciła
je do szafki, w której uprzednio coś podpaliła. Powoli zaczynał unosić się z
niej smakowity zapach pieczonego mięsa.
— Od ziemniaków powinnaś zacząć —
zauważył Remus.
— Daj spokój, robię to tylko dla
ciebie. Jak sobie trochę poczekasz, to nic się nie stanie. Zresztą są w ogniu,
aż tak długo to nie zajmie — zapewniła.
— Skąd właściwie to wzięłaś?
— Folię? Ze sklepu. Ziemniaki mam od
Judith.
— Uprawia warzywa? — zainteresował
się Remus.
— Nie, była w sklepie dwa dni temu —
oznajmiła z prostotą Mary. Widząc minę swojego przyjaciela, roześmiała się
wesoło. — Znaczy, tak, uprawia warzywa, ale nie ziemniaki. A to miejsce nie
jest odcięte od świata, Remmy! Dużo robimy sami, jasne, żyjemy inaczej niż
większość. Ale zdobycie mugolskich pieniędzy nie jest trudne, chociaż nie
wszyscy korzystają z możliwości, bo są jeszcze łatwiejsze drogi... Są też tacy,
którzy żyją lasem, z lasem i dla lasu.
Mary wyciągnęła upieczone mięso na
talerze, a potem rzuciła jeszcze kilka zaklęć na palenisko. Ostatecznie
wygasiła je całkowicie.
— Accio ziemniaki — mruknęła,
a warzywa wyfrunęły z szafki.
Odwinęła je z folii, rozdzieliła na
dwie porcje i jeden z talerzy podsunęła Remusowi. Potem wyszła zza blatu po
drugie krzesło, by móc usiąść naprzeciw Lupina. Ten już chciał zacząć jeść, ale
nagle przypomniał sobie o zawartości własnego kufra.
— Mam wino! — oznajmił nagle. — Masz
kieliszki?
— Coś się znajdzie — mruknęła Mary i
również wstała od stołu, aby znaleźć odpowiednie szkło.
Remus podszedł do kufra i wyciągnął
z niego butelkę alkoholu. Skrzacie wino było trudne do zdobycia, bo w obecnych
czasach niewiele już go produkowano. Okazało się jednak, że na Grimmauld Place
znajdowała się nie najgorzej zaopatrzona piwniczka i kiedyś...
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
Rozlali wino i zaczęli jeść.
Macdonald opowiadała Remusowi o historii Szarego Lasu, której ten słuchał z
ciekawością. Wciąż dziwił się sobie, jak śmiesznie mało o nim wiedział — w
zasadzie nic — chociaż zdecydował się tu zamieszkać.
— Wszystko zaczęło się, kiedy na
Wyspie pojawili się Rzymianie — zaczęła swoją opowieść kobieta. — Wraz z nimi w
Wielkiej Brytanii pojawili się czarodzieje. Dasz wiarę, że wcześniej ich tu nie
było? Nie mogłam w to uwierzyć... Część czarodziejów wolała uciec od
cywilizacji — nie, żeby wtedy to była cywilizacja — i znaleźli swój dom w tym
lesie. Podobno kiedyś mieszkały tu driady... Żyło im się chyba całkiem dobrze,
to bogaty las, ale jednak w czasie kolejnych setek lat wielu z osiadłych tu
czarodziejów chciało wrócić do tego, od czego uciekli ich przodkowie. Ruszyli
na północ, osiedlali się w różnych wioskach, rzadko tworząc całkowicie
czarodziejskie osady. Kiedy wybudowano Hogwart, pozostali mieszkający w Szarym
Lesie czarodzieje utworzyli Hogsmeade, aby być bliżej centrum ich świata, jakim
stała się szkoła. Niedługo później Szary Las stał się bastionem dla... no,
powiedzmy, opozycyjnych...? Trolli górskich w czasie jakiejś ich tam wojny.
Niestety pozostałe trolle po kilkudziesięciu latach odnalazły tutaj swoich
przeciwników i wybiły wszystkich, prawdopodobnie również mieszkające tutaj
driady. Wtedy do lasu sprowadziły się gobliny. Skąd się wzięły na Wyspie? Nie
mam pojęcia. Mieszkały tu przez dwieście lat, to właśnie one sprawiły, że te
wszystkie jaskinie są takie, jakie są, że nadają się do mieszkania. Jakoś na
początku czternastego wieku zaczęła powstawać Pokątna, a wkrótce później
zaczęto budować Gringotta. Pierwsza filia powstała sto lat wcześniej w Egipcie,
później Gringott pojawił się w Paryżu, Akwizgranie, Kolonii i Rzymie, no i u
nas. Dlatego gobliny wyniosły się z lasu i właśnie wtedy pojawiły się tutaj pierwsze
wilkołaki. Sześćset lat przed powstaniem rejestru... To dlatego to miejsce jest
wolne od wpływów Ministerstwa. Z szacunku do historii tego lasu — zakończyła.
— To... fascynujące — przyznał
Remus.
Przyjaciele zdążyli już zjeść,
wypili też pół butelki wina. Dźwięki z zewnątrz — szum rozmów i muzyka
Beatlesów — ucichły już dawno. Ich konwersacja stawała się coraz bardziej
leniwa, w miarę jak w butelce ubywało wina. Lupin czuł się senny.
— Chodźmy spać — zadecydowała Mary,
wstając z krzesła. — Zrobiłam się śpiąca.
— To... dobry pomysł — przyznał
przyjaciółce Remus, a potem ostentacyjnie ziewnął.
Kobieta przetransmutowała dywan w
materac — pozostał turkusowy — i rzuciła na niego kilka poduszek.
— Masz jakiś koc, czy coś? —
spytała. Lupin potaknął. — No to idę do siebie. Salvio Hexia —
zabezpieczyła jeszcze wejście do jaskini i zniknęła za barierą z piórek i
koralików. — Dobranoc, Remmy! — krzyknęła już z wnętrza swojej sypialni.
Lupin wyciągnął z kufra pomiętą
piżamę i niezbyt gruby pled. Przebrawszy się, sprawdził zaklęcia rzucone na
jaskinię. Stwierdziwszy, że trzymają mocno, ułożył się na materacu. Zasnął z
różdżką w dłoni, gdy tylko przyłożył głowę do poduszek.
***
Poranek był szary, zimny i wilgotny.
Remus obudził się obolały — co prawda materac wciąż był materacem, ale
zdecydowanie stracił w nocy na objętości. Poza tym różdżka, którą początkowo
miał w ręku, teraz uwierała go nieprzyjemnie w środkową część kręgosłupa.
Westchnął ciężko. Marzył o kubku gorącej herbaty i długim prysznicu. Z przykrością
uświadomił sobie, że o tym drugim może zapomnieć na długi czas.
Wstał z materaca, który jakby tylko
na to czekał — z cichym pstryknięciem zamienił się ponownie w dywan. Remus
zignorował to całkowicie i otworzył kufer. Spod kilku zwiniętych koszul wyciągnął
puszkę czarnej herbaty i przeszedł do kuchni. Otworzył kilka szafek, aż w końcu
znalazł kolekcję kolorowych kubków. Wybrał jeden na chybił trafił i nasypał do
niego herbaty. Następnie szukał czegoś, co od biedy mogło posłużyć jako czajnik
— ku swojej uldze znalazł jednak prawdziwy. Rzucił słabe Aguamenti,
wystarczające, aby napełnić czajnik i z frasunkiem spojrzał na szafkę, w które
Mary wczoraj piekła mięso i ziemniaki. Uniósł blat, a jego oczom ukazała się
metalowa kratka, przez którą widać było wygaszone palenisko.
Chyba naprawdę nie doceniłem tego
miejsca, przyznał przed sobą. Wymruczał Incendio,
a następnie umieścił czajnik na kratce. Zaczął się zastanawiać, która w ogóle
jest godzina. Czasem zdarzało mu się wstawać wcześnie, ale to Mary była prawdziwym
rannym ptaszkiem. Dziwił się, że jeszcze nie wstała. Chociaż równie dobrze
mogła gdzieś na chwilę wyjść, pomyślał. Zastukał palcami o blat, dając
upust swojej niecierpliwości. Wkrótce czajnik zagwizdał.
Remus sprawnie wygasił palenisko,
jednocześnie zalewając herbatę wrzątkiem. Kubek, który początkowo był biały,
zrobił się jaskrawoczerwony; wkrótce później pojawił się na nim falujący napis
PARZY SIĘ.
Lupin uśmiechnął się. Dawno nie miał
w ręku magicznego kubka, chociaż te były całkiem przydatne. Informowały na
przykład, kiedy herbata jest idealnie zaparzona i utrzymywały odpowiednią
temperaturę napoju. O ile, oczywiście, dobrze się je skonfigurowało, ale Remus
wątpił, żeby jego przyjaciółka polubiła picie parzącej w usta herbaty. Odczekał
jeszcze chwilę, ale zauważywszy, że napój stygnie stanowczo za szybko, zaczął
pić. Napis zafalował i zniknął, zniknęła też czerwona barwa. Kubek zdawał się
rozpoznać, że pije z niego ktoś inny, albo się obraził. To niestety też było
możliwe. Wszelkie magiczne sprzęty były zazwyczaj dość kapryśne.
Przynajmniej herbata już mi nie
wystygnie, zauważył z zadowoleniem Remus. Gdy skończył pić, odstawił kubek
na blat. Ten znów zmienił kolor, tym razem na niebieski, a wielki napis
nakazywał Lupinowi wyrzucenie fusów i umycie kubka. Po chwili zastanowienia
uznał, że nie wie, co zrobić z herbatą i postanowił poczekać na Mary.
Na zewnątrz budziło się życie. Remus
zaczął słyszeć budzący się gwar rozmów — podejrzewał, że wzmacnia je echo w
jaskiniach — ktoś znowu puścił Beatlesów, ale repertuar szybko został zmieniony
na utwory Michaela Jacksona. Lupin zapragnął sprawdzić, czy może teraz na
polanie są jacyś ludzie i skierował się do wejścia do jaskini. Odsunął różowy
koc i prawie zderzył się głową z wchodzącą Mary.
— O, Remmy, wstałeś już! — zdziwiła
się kobieta, wdrapawszy się do mieszkania. Miała na sobie cienki dres, a do
twarzy i ramion przykleiły jej się mokre włosy. W ręku trzymała mały koszyk z
malinami. — Jakbym wiedziała, zostawiłabym ci coś do jedzenia. Byłam się wykąpać,
wiesz, w jeziorze. Zjesz owsiankę? Znaczy, coś jakby owsiankę?
— Czemu nie — mruknął Remus. — Potem
też bym się chciał wykąpać...
— Jasne, jezioro jest nam całkiem po
drodze do twojego nowego lokum. To znaczy tego, które najbardziej mi się podoba
— oznajmiła wesoło, krzątając się po małej kuchni. — Spotkałam Sebastiena na
polanie, zadeklarował, że twoje łóżko jest już gotowe. Mam przysłać mu
wiadomość, którą jaskinię wybrałeś, to szybko ci je przyniesie. Przepraszam, że
musiałeś dzisiaj spać na dywanie...
— To żaden kłopot, Em* — zapewnił
przyjaciółkę Remus. — Nie było tak źle.
Kobieta nie uwierzyła mu, ale
postanowiła nie kontynuować tematu. Zajęła się przygotowywaniem śniadania, a
Lupin bacznie się jej przyglądał. Chciał przynajmniej trochę zorientować się w
życiu codziennym Szarego Lasu.
Mary wyciągnęła z szafki dwie
niewielkie miski, słoik czegoś, co przypominało płatki owsiane i blaszany
garnuszek. Wsypała do niego płatki, zalała wyczarowaną wodą i postawiła całość
na kratce nad paleniskiem, cały czas mieszając.
— To płatki wierzbowe — wyjaśniła
Remusowi. — Z magicznych wierzb, takich, z których drewna można zrobić różdżki.
Rośnie ich tu całkiem sporo, a to właściwie jedyne miejsce w Europie, gdzie
magiczne wierzby rosną dziko, dlatego jest popyt na ich drewno. Częściowo stąd
mamy pieniądze... Na wiosnę ucina się młode gałązki, te, na których zakwitły
bazie, bo nie kwitną na wszystkich, i długo gotuje. Gałązki miękną, najpierw
zaczynają zachowywać się jak makaron, potem całkowicie się rozklejają i
powstaje z nich gęsta, bulgocząca maź. Po kolejnych godzinach maź łuszczy się
na płatki, aż w końcu na dnie pozostaje tylko marmolada z bazi. Też jest dobra,
bardzo słodka, ale kolor ma nieciekawy… — Mieszała dalej, chociaż widać było,
że mieszanina gęstnieje. Wkrótce później rozlała ją do przygotowanych miseczek,
a na wierzch wrzuciła po kilka przyniesionych wcześniej malin. — Siadaj —
zachęciła Remusa.
Ten usiadł przy stole i zabrał się
do jedzenia. Właściwie, to smakuje całkiem dobrze, przyznał w myślach. Ale
to bardziej kaszka niż owsianka. Rzeczywiście, ugotowane płatki traciły
swój kształt i rozklejały się, tworząc gęstą zawiesinę. Była nieco słodkawa,
trochę mdła, ale przełamana delikatną kwaskowatością świeżych malin smakowała
idealnie. W sumie… nawet lepsze niż owsianka.
— Na różdżki używa się tych gałęzi,
które rok wcześniej przycina się na płatki. To dość giętkie drewno, a różdżki z
niego są dość rzadkie, chociaż świetnie nadają się do magii uzdrawiającej… Czy
może właśnie dlatego? Wierzbami zajmuje się Dennis, te drzewa to jego pasja, to
on prowadzi interesy z różdżkarzami. Kupuje od niego głównie Drac, rumuński
wytwórca różdżek. Podobno tamtejszy rezerwat smoków wymaga, aby każdy
odwiedzający posiadał wierzbową różdżkę. Wydaje mi się to trochę bez sensu… Czy
wierzbowe drewno naprawdę aż tak wzmacnia uzdrawiającą magię, by miało to
znaczenie, jeśli ktoś zgubi się w rezerwacie? Remmy, jak myślisz?
— Nie wiem — przyznał Remus. — Ale…
Różdżka Jamesa była mahoniowa, podobno te są świetne do transmutacji, i
rzeczywiście zawsze bardzo dobrze mu szło u McGonagall. Może rzeczywiście coś w
tym jest?
— Może — odparła Mary, grzebiąc w
swoich płatkach, by po chwili znów podjąć temat. — W każdym razie, Dennis płaci
tym, którzy mu pomagają na wiosnę z wierzbami. Z jednej strony kupuje od niego
głównie Drac, ale jako że to różdżka wybiera czarodzieja, to słyszałam, że
każdy, kto wybiera się do rezerwatu, przymierza u niego nawet dziesięć,
piętnaście różdżek. Samych wierzbowych! A poza tym co roku jakieś zamówienie
składa Ollivander. Co dwa lata większe, jak są zaprzysiężenia nowych
uzdrowicieli w Mungu. Więc i pieniądze z tego nie są najgorsze, a że kurs funta
do galeona jest śmieszny… Często utrzymuję się z tych pieniędzy cały rok —
oznajmiła Macdonald, kończąc swoje śniadanie. — Remmy? Słuchasz mnie w ogóle?
— Tak, oczywiście — zapewnił gorliwie
Remus. — Po prostu… wciąż trudno mi w to wszystko uwierzyć.
— Czas najwyższy, już tu jesteś —
skwitowała jego przyjaciółka. — Ogarnij się trochę, idziemy.
Lupin przyjął dziarski rozkaz
przyjaciółki z uśmiechem na twarzy. Zmienił piżamę na stary, wygodny dres,
przerzucił ręcznik przez ramię i uznał, że jest gotowy. Wyszli.
Na polanie, która wczorajszego
wieczora była opustoszała, teraz pojawili się ludzie. Przemieszczali się między
jaskiniami, migali Remusowi między drzewami, parę osób nawet ich minęło,
przyjaźnie witając się z Mary i z nim. Na pewno nie był to niepoliczalny tłum,
ale uświadomił Remusowi, że rzeczywiście żyje tu cała społeczność.
Przyjaciółka opowiadała mu o tych,
których napotykali na swojej drodze, ale Lupin nie słuchał jej zanadto. Był
zajęty wykopywaniem szyszek ze swojej drogi i próbą zapamiętania trasy. Wszystkie
te drzewa wyglądają tak samo, irytował się, a poza tym nienawidzę,
nienawidzę szyszek. Rozglądał się dookoła — słońce przebijać musiało się
nie tylko przez ciężkie chmury, ale i przez pokrywę liści, dlatego nie było
zbyt jasno. Odnosił wrażenie, jakby wciąż był wczesny ranek i denerwował się,
że nie wyciągnął z kufra swojego zegarka. Niemniej jednak nie widział nic
takiego u swojej przyjaciółki — Macdonald wydawała się nie mieć potrzeby
kontrolowania czasu. Bo w sumie… po co?, zastanawiał się Remus. Nie
spieszy się do pracy, nie ma umówionych spotkań, nie musi zdążyć przed
zamknięciem sklepu. Czy czas w tym miejscu w ogóle kogokolwiek obchodzi? Czy
czas w tym miejscu ma jakiekolwiek znaczenie? A może rozpoznają czas po
odgłosach ptaków? Ale… Czy tu w ogóle są jakieś ptaki? Skonsternował się. W
lesie musiały być ptaki, to było oczywiste, ale faktem było również, że od
wczoraj żadnego nie słyszał. Wydało mu się to niesamowicie dziwne i już miał
zapytać o to Mary, gdy las przerzedził się. Ukazał Remusowi niewielką jeziorną
zatoczkę. Z jednej strony okalała ją wysoka, sztywna trzcina, z drugiej ogromny
głaz i mnóstwo mniejszych kamieni. Było tu cicho i spokojnie.
— To moje ulubione miejsce — wyznała
Macdonald. — Mało kto tu przychodzi, większość uznaje spotkania nad jeziorem za
dobrą integrację, ale ja lubię mieć dla siebie odrobinę prywatności.
Mężczyzna skinął głową, zastanawiając
się, co właściwie ma teraz zrobić, skoro jego przyjaciółka była tak blisko. Nie
zdążył jednak zastanowić się dobrze, a Mary wyszła z lasu na niewielką
plażyczkę, po czym wdrapała się zwinnie na ogromny głaz i położyła się na nim,
jakby chciała się opalać. Niestety, słońce wciąż było ukryte za chmurami i spodziewać
się można było raczej deszczu niż słonecznej pogody.
Remus również wyszedł z lasu.
Rozebrawszy się, został z różdżką w dłoni. Po chwili zastanowienia włożył ją
pod ubrania i do wody wszedł bez niej. Jezioro było chłodne, ale nie lodowate.
Wcześniej trochę się tego obawiał, mimo że kochał zimną wodę. Temperatura była
idealna. Ale ciekawe, co dzieje się tu zimą.
Lupin zanurzył się cały w ciemnej
toni, a po chwili wypłynął, robiąc głęboki wdech. Zdecydowanie tego
potrzebowałem, uznał. Jezioro pozwoliło mu poczuć się rzeczywiście w
obecnej sytuacji. Był w Szarym Lesie. Zamieszkał tu. Zrobiłem to,
dotarło do niego z całą mocą. Zrobiłem.
Nie słuchał monologu przyjaciółki,
nie był nawet pewien, co Mary mu teraz opowiada. Jednocześnie wiedział, że ta
doskonale zdaje sobie z tego sprawę, a po prostu nie znosi ciszy. Nie
przeszkadzało to Remusowi — w wodzie był sam ze sobą i swoimi myślami, nie
interesował go świat zewnętrzny. W końcu jednak Mary zaczęła go poganiać.
— Remus, minęło już prawie pół
godziny — marudziła, wesoło majtając nogami w powietrzu. — Zimno mi się robi od
tego leżenia.
Lupin uznał, że jego przyjaciółka ma
rację. Wyszedł z wody. Natychmiast uderzył w niego podmuch wiatru — nie był
zbyt silny, ale Remus i tak zazgrzytał zębami z zimna. Wytarł się pospiesznie
ręcznikiem, ubrał, a później rzucił jeszcze słabe zaklęcie rozgrzewające.
Rozchodziło się powoli od jego dłoni po całym ciele, pozwalając mu się nieco
ogrzać. Miał nadzieję, że się nie przeziębi.
— Dobra, skończyłem — oznajmił przyjaciółce.
— Możemy iść.
— No w końcu! — ucieszyła się Mary i
ześlizgnęła z głazu. — Ta jaskinia, którą ci upatrzyłam, jest bardzo blisko,
chodź!
Macdonald złapała go za rękę i
pociągnęła w las, opowiadając głupoty.
Remus wciąż nie bardzo rozumiał, jak
przyjaciółka odnajduje się w tym miejscu. Ścieżki były ledwo widoczne, a
roślinność gęsta. Na drzewach nie namalowano ani nie wycięto żadnych znaków,
wszystkie wyglądały jednakowo, zwłaszcza w szarym, rozproszonym świetle tego
dość ponurego dnia. Sam nie wiedział, czy powinien zacząć liczyć kroki,
napotkane sosny, czy może jednak oznaczać jakoś przebytą trasę. Czuł, jakoby
las był niekończącym się labiryntem, posuwanie naprzód — iluzją, a cel — nieosiągalną
abstrakcją. W miarę jak oddalali się od jeziora, cichł odgłos giętej wiatrem
trzciny i pluski wody, brakowało dźwięków — bzyczenia owadów i śpiewu ptaków.
Cisza, przecinana jedynie chrzęstem kroków, odrealniała. Remus, który dopiero
co poczuł urzeczywistnienie swojej sytuacji, tracił je znów. Wokół był tylko
las, magiczny, ogromny, niezbadany przez niego. Co się w nim kryje? W którym
miejscu osiadł Greyback? Czy nie wychyli się zaraz zza drzewa ktoś, kto zechce
mnie zabić? Nagle pożałował swoich decyzji.
Stanął w miejscu. Mary, zdziwiona
nagłym oporem, zatrzymała swój monolog, obróciła się i puściła jego rękę.
— Dlaczego tu nie ma ptaków? —
zapytał szeptem Remus, nie mogąc nagle zapanować nad swoim głosem. — Dlaczego
jest tu tak nienaturalnie cicho?
— To przez nas — odparła, mierząc
Lupina badawczym spojrzeniem. — Ptaki, owady, zwierzyna… unikają okolic, które
zamieszkujemy. Czują nas. Boją się. Wiedzą, że to nie ich terytorium —
wyjaśniła.
Remus nie wyglądał na zbyt
przekonanego. Przecież niejednokrotnie widział na swojej posesji w Londynie
bezpańskie koty, całe przedmieścia pełne były ptaków, pszczoły zapylały
zaniedbaną rabatę hortensji. Poza tym, Hardodziob… Chociaż to magiczne
zwierzę, ale…
— Remmy, wszystko w porządku? —
zapytała z troską przyjaciółka, podchodząc do niego. — Co się stało?
— Wszystko… w porządku —
odpowiedział powoli, nieco przeciągając samogłoski. — Po prostu nigdy… Przecież
słyszałem ptaki we własnym domu, nie raz i nie dwa! — uniósł się.
— Remmy, cuchniesz Londynem, a nie
drapieżnikiem. My tutaj… żyjemy inaczej. Polujemy na te zwierzęta. Jesteśmy
realnym zagrożeniem. Remusie?
Lupin schował twarz w dłoniach i
usiadł na ścieżce. Zaczerpnął głęboki oddech. Powoli, wdech po wydechu,
uspokajał się. Wszystko w porządku, przekonywał sam siebie. Co się ze
mną dzieje? Przecież to był mój pomysł, sam chciałem tu przyjechać. Mary
kucnęła przy nim i niepewnie dotknęła jego ramienia.
Chciałeś uciec, oznajmił
irytujący głos podświadomości. Od Londynu, Departamentu Kontroli, członków
Zakonu i wspomnień o Syriuszu.
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
Mentalna bariera znów powstała w
jego umyśle. Wstał, bezwiednie strącając dłoń przyjaciółki, odchrząknął i
otrzepał się.
— Przepraszam, nie wiem, co się
stało. Już wszystko w porządku, możemy iść?
Macdonald skinęła niepewnie głową.
Również wstała i, zmierzywszy Remusa czujnym spojrzeniem, ruszyła dalej.
Zwolniła tempo i co jakiś czas
obracała się. Nie mówiła też zbyt wiele, bardziej dokańczała urwane wcześniej
myśli, niż kontynuowała nowe wątki. Nie szli długo; wkrótce między drzewami
zamajaczył im szary, ogromny kształt.
Była to samotna, wysoka skała,
wyrastająca z gołej ziemi. Wydawała się pochylać w stronę, z której przyszli. Z
kamiennej ściany zionęły czernią dwa otwory: jeden, duży, niemal sięgający
ziemi, i drugi, niewielki, zawieszony tuż pod samym szczytem.
— Wszystkie jaskinie na Wielkiej
Polanie, to znaczy tam, gdzie mieszkam, są zajęte, a ta jest najbliżej. Nikt tu
nie mieszka, bo to samotne miejsce… Ale pomyślałam, że pewnie będziesz
potrzebował prywatności. Przynajmniej na początku — powiedziała Mary, ale cały
jej entuzjazm jakby wyparował.
— Wygląda dobrze — ocenił
sceptycznie Remus, niepewnie zerkając to na skałę, to na przyjaciółkę. — Chyba?
— Wejdziemy? — zaproponowała.
— Jasne — zgodził się Remus i
dziarskim krokiem ruszył w stronę jaskini.
Przed kim udaję bardziej? Przed
nią czy przed samym sobą?, pytał siebie w myślach. Słyszał kroki, wiedział
więc, że Mary idzie tuż za nim. Zbliżył się do wejścia i zawahał; w środku było
ciemno. Nawet jego wzrok nie potrafił przeniknąć rozpościerającej się naprzeciw
pustki.
— Lumos — szepnął,
wyciągnąwszy różdżkę z kieszeni. Rozjarzyła się błękitnym światłem, oświetlając
wnętrze jaskini. Wszedł.
Już stawiając pierwszy krok prawie się
potknął, ale zdołał utrzymać równowagę. Podłoże jaskini było niżej, niż grunt
poza nią. Wnętrze nie było zbyt duże, ale wystarczające, by zagospodarować je w
komfortowy sposób. Co prawda nie było tu żadnych działowych ścian, jak u Mary,
ale postawienie takich za pomocą magii nie powinno okazać się trudne.
— I jak ci się podoba? — spytała
Mary, nieudolnie ukrywając napięcie w głosie.
— Jest w porządku — oznajmił Remus,
rozglądając się po jaskini. — Blisko stąd do jeziora, do ciebie chyba nie
najdalej…
— W prostej linii bliżej — zapewniła
go przyjaciółka. — Jeśli chcesz obejrzeć inne miejsca…
— Nie, to naprawdę jest okej —
zdecydował.
— To napiszę do Sebastiena, żeby… —
Przerwał jej grzmot. Jego echo rozniosło się po jaskini, a zaraz później lunął
deszcz.
Remus pospiesznie wyczarował barierę
na skalnej ścianie, aby woda nie wlewała się do środka. W tym czasie Mary
wytworzyła magiczne płomienie na środku jaskini i usiadła obok
zaimprowizowanego w ten sposób ogniska, obejmując kolana rękami. Remus usiadł
naprzeciw niej. Ich cienie migotały na ścianach w rytm trzasków ognia i
jednolitego szumu deszczu. Raz po raz odzywały się grzmoty, a błyskawice
rozświetlały zachmurzone niebo. Lupin podziwiał ich taniec przez niewielki
otwór tuż pod sklepieniem.
Ciekawe, jak długo będzie padało?
Godzinę, cały dzień, pięć minut? I czemu Mary tak ucichła, przeze mnie?
Myśli kotłowały się w głowie Remusa. Pragnął przerwać milczenie, które zapadło
między nimi, ale bał się tematów, które mogłaby podjąć Macdonald. Zapomniał
jednak, że przyjaciółka nie potrzebuje zewnętrznej inicjatywy, aby zacząć
rozmowę.
— Remmy... — zaczęła niepewnie Mary
i zamilkła. Bezwiednie zaczęła skubać wargę zębami. — Remusie, czy twój
przyjazd ma coś wspólnego z wojną?
— Mówiłem ci już, że nie mogłem
dłużej żyć w Londynie.
— Ostatnim razem, kiedy nie mogłeś
dłużej żyć w Londynie, uciekłeś z kraju. Nie przyjechałeś tu ani razu przez
całe swoje życie, choćby na jedną pełnię, nie chciałeś nawet odwiedzić mnie.
Gdyby chodziło tylko o Syriusza... może byś o tym pomyślał. Pewnie nawet tak
było. Ale zmieniłbyś zdanie. Nie przekonałoby cię to, na pewno
potrzebowałbyś...
— Mary — przerwał jej Remus. — Oboje
podjęliśmy decyzję lata temu. Uciekłaś od wojny i nigdy, nigdy po wysłuchaniu
twoich argumentów nie prosiłem cię, byś zmieniła zdanie, chociaż brakowało nam
różdżek, a ty jesteś i byłaś świetna w pojedynkach. Wiem, co chcesz powiedzieć.
To jest moja wojna. Ta decyzja jest już podjęta i nie zmienię jej.
Ponownie zawisła między nimi ciężka
cisza. Mary, wciąż obejmując rękoma kolana, patrzyła na niego z troską. Nie
znosił takiego spojrzenia. Nie potrzebował litości.
W jaskini zrobiło się jakby gęściej,
duszniej i goręcej. Trwała niema walka na spojrzenia. Oboje mieli swoje racje i
uważali własny wybór za słuszny. A pewnie żaden nie był słuszny.
— Umrzesz — powiedziała w końcu
Mary, odwracając wzrok od Lupina. Skupiła się na obserwowaniu zażartego,
gwałtownego tańca płomieni. — Wojna niszczy. Jestem pewna, że... — Głos załamał
jej się. Przełknęła ślinę i spojrzała w sufit, próbując powstrzymać cisnące się
do oczu łzy. Na gardle Mary zacisnęła się pętla. — Jestem pewna, że nikt, kto
dołączył wtedy do Zakonu, nie przeżyje. Umrzesz. Peter też umrze. Moody.
Dumbledore pewnie też zginie — wymieniała stalowym głosem.
— Nie mów tak — warknął Remus. Chociaż
gdzieś głęboko liczył się z tym, że może nie być mu dane ujrzenie końca wojny,
słowa przyjaciółki dotknęły go do żywego. — Dumbledore wie, co robi.
— Jesteś naiwny, Remmy!
Przegrywacie! Greyback robi, co chce! To nie jest bajka, w której dobro zawsze
zwycięża! — Jakby dla podkreślenia jej słów, niebo przecięła błyskawica. Nagle
przestało padać. — Remus, proszę... Zostań tutaj... Żyj, po prostu żyj...
Lupin obserwował całą gamę emocji,
które przelatywały przez twarzy Mary. Złość. Troska. Frustracja. Nadzieja. Czuł
się źle, że Macdonald tak podchodziła do jego uczestnictwa w wojnie. Nie
wiedział też, co, w jej wyobrażeniu, miał robić w Szarym Lesie. Może
wymyśliła sobie Merlin wie co, i teraz się martwi? Remus wziął głęboki
oddech.
— Em, ta decyzja została przeze mnie
już dawno podjęta — powtórzył.
Macdonald zmierzyła go spojrzeniem,
które właściwie można było nazwać nienawistnym, i wstała z ziemi. Rozejrzała
się nieporadnie po jaskini, ale nie było w niej nic, na czym mogłaby zaczepić
wzrok, poza siedzącym obok przyjacielem. W końcu spojrzała na niego.
— Idę znaleźć sowę albo Sebastiena.
Nie chcę... nie chcę cię teraz oglądać, przepraszam.
Wyszła. Lupin patrzył na nią z
pewnym niedowierzaniem. Przecież doskonale zdawała sobie sprawę z
tego, czym jest dla mnie ta wojna. Chociaż... może pomyślała, że skoro chcę tu
przyjechać? Ale przecież sama powiedziała, że wiedziała, że sam z siebie nigdy
bym... Ech, Mary...!
On również rozejrzał się po wnętrzu
i także nie znalazł nic godnego obserwacji. Nie chciał siedzieć tutaj sam, nie
wiedząc, kiedy i czy w ogóle Mary wróci. Rozsądek podpowiadał mu, aby nie
wychodzić — las był szary, ponury i mokry, a on nie potrafił się w nim
odnaleźć. Ale nosiło go, musiał, po prostu musiał wyjść.
Wychynął się z jaskini. Wokół było
cicho i pusto, towarzyszyły mu jedynie drzewa. Zdusił w sobie chęć, by pobiec
prosto przed siebie. Nie chciał zbytnio oddalać się od jaskini, wolał mieć ją w
zasięgu wzroku.
Wolnym krokiem, oddychając ciężko i
głośno, ruszył przed siebie.
— Jak do tego w ogóle doszło? —
zastanawiał się na głos. Wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego jego przyjaciółka
zareagowała aż tak impulsywnie. Bezmyślnie kopał szyszki na swojej drodze,
rozchlapując wokół krople szarawego błota. Ziemia przestała chrzęścić, a
zaczęła niemiłosiernie chlupotać. Starał się jednak ignorować ten dźwięk,
próbując skupić się na czymkolwiek innym. Niestety ani poszycie, ani
rozkopywane szyszki nie potrafiły na dłużej przyciągnąć jego uwagi. W końcu
skupił się na cichym ćwierkaniu ptaków, które chyba zaczęły wychylać się ze
swoich gniazd po deszczu.
Zaraz, ptaki? Zdziwił się i
zatrzymał. Rzeczywiście, w powietrzu roznosił się czysty ptasi trel.
Nawoływanie, a może zwykła piosenka? Lupin uśmiechnął się pod nosem i przysiadł
pod pierwszym lepszym drzewem, uprzednio osuszając ziemię w tym miejscu
zaklęciem. Różdżkę odłożył na wyciągnięcie ręki, wsłuchał się w odgłosy. Musiałem
odejść wystarczająco daleko od polany, pomyślał. Spojrzał jeszcze za siebie
— jego jaskinia była całkiem daleko, niemniej wciąż pozostawała doskonale
widoczna. Remus zamknął oczy.
Uspokajał się. Mary pewnie też
zdążyła już ochłonąć, nigdy nie potrafiła zbyt długo trzymać urazy. Wkrótce
ptaki ucichły znów, ale Lupin nie przejął się tym zbytnio. Miał wrażenie, że w
tym lesie jest to całkiem naturalne. Nagle jednak poczuł na swoim nosie kroplę
deszczu. Początkowo myślał, że spłynęła z liści, pod którymi siedział, ale,
otworzywszy oczy, przekonał się, że znów zaczęło padać. Sięgnął dłonią w
miejsce, gdzie powinna leżeć jego różdżka, ale nie znalazł jej.
— Tego szukasz? — Usłyszał zza
siebie i obrócił się gwałtownie, wstając z ziemi.
*Przy
poprzednich wersjach tego opowiadania sformułowanie to wywołało u niektórych
konsternację, więc wyjaśniam: Remus czasami zwraca się do Mary tylko pierwszą
literą jej imienia, ‘M’, natomiast uważam, że wstawianie do dialogu pojedynczej
litery nie wyglądałoby dobrze, dlatego zapisuję ten zwrot fonetycznie, czyli
właśnie ‘Em’.
Oh, dlaczego nas tak okrutnie potraktowano? Dlaczego ten rozdział, który czytałam z zapartym tchem, skończył się w takim momencie? To takie niesprawiedliwe, takie nieludzkie...
OdpowiedzUsuńCo mi pozostaje? Zachwycać się rozdziałem dalej!
Boski! Cudny! Wspaniały!
Sama nie wiem, od czego zacząć...
Remus, nasz kochany mieszczuch, pozbawić go wygód normalnego życia i już się zachowuje jak dziecko we mgle! Ale to takie wspaniałe obserwować, jak jego opinia o Szarym Lesie się zmienia, jak porównuje swoje wyobrażenia z rzeczywistością, jak to nowe miejsce odkrywa w nim źle zabliźnione rany...
No i Mary! Najwspanialsza, najcudowniejsza, taka prawdziwa!
Tylko powiedz mi skąd to przekonanie, że Remus umrze? Skąd pewność, że wszyscy ci, którzy tworzyli Zakon za czasów pierwszej wojny, zginą? Jakieś ukryte zdolności? Wilczy zmysł? Czy może strach przed wojną i stratą tego, co znane, każe jej zakładać, że wydarzy się najgorsze?
Wracając do Remusa - co się z nim stanie, gdy zacznie myśleć o Syriuszu? Kto mu wtedy pomoże? Czy to właśnie Mary? A może tajemnicza postać z końca rozdziału? Chyba, że jej pojawienie się zwiastuje kłopoty, a nie ratunek.
Nie wiem czemu, ale kiedy przeczytałam ostatnie zdanie, pomyślałam o córce Greybacka (była taka postać w którejś z wersji, prawda? czy może już coś mylę...)
Czekam z utęsknieniem, aż postęp w pisaniu rozdziału będzie się zwiększał, a ja będę mogła z niecierpliwością to obserwować i w pewnym momencie, nareszcie przeczytać czwarty rozdział!
Ściskam moooooocno,
Mora
Trzeba czasem podtrzymać napięcie!
UsuńRemus się uczy lasu, a wkrótce zacznie uczyć się również siebie. I w ogóle uczenia trochę będzie...
Cieszę się, że rozumiesz moją Mary, w przeciwieństwie do mojej bety :')) Kobieta się boi, wojna jest jej nie do końca przepracowaną traumą i stąd przekonanie, że wszyscy zginą. Chociaż, jakby nie patrzeć, miała rację... To tylko strach.
Była taka postać w obu wersjach, chociaż w tej duża część tej postaci została przemielona przez maszynkę do mięsa i uformowana na nowo. Natomiast co samej idei, to niewiele się zmienia.
Znajomość poprzednich wersji dobrze Ci robi na intuicję :')
Ściskam również!
AA
Hejka!
OdpowiedzUsuńJak mogłaś urwać w takim momencie! Oj, teraz to mnie zaciekawiłaś. Też pamiętam córkę Greybacka, no cóż, pozostaje czekać na nowy rozdział,żeby się przekonać czy to ona :D
Mary ma sporo racji, ale wydaje mi się, że ona skoro przed tą wojną uciekła, to może pod tym też się coś kryje. W sumie ciekawe czemu zdecydowała się na życie w lesie, a nie spróbowała sobie ułożyć życia w świecie czarodziejów, tak jak Remus.
Remus ma swoje ulubione jedzenie, to dobrze, bo ja tak samo jak on bez mięsa i ziemniaków bym nie wytrzymała na dłuższą metę :D
Życzę dużo weny kochana!
Pozdrawiam!
Magda
No mogłam, mogłam - i urwałam!
UsuńHej, autor cliffhangerów na końcu rozdziału opublikowanego w gazecie literalnie zawiesił bohatera na klifie i nikt nie wiedział, co się z nim stanie, więc nie jestem chyba aż taka zła...
Mary się boi, strasznie, drugą Trelawney niestety (czy może raczej stety stety stety) nie zostanie. Jej backstory z pewnością się pojawi.
Ziemniaki życiem. To takie wdzięczne warzywo, tyle można z niego zrobić!
Dziękuję!
Pozdrawiam!
AA