h

h

20.04.2020

Rozdział 3


Remus był oszołomiony. Podchodząc do skały, dostrzegał coraz więcej szczegółów. W jednej z dziur, które znajdowały się dość wysoko, ktoś siedział, wesoło machając nogami. O kamienną powierzchnię w wielu miejscach opierały się drewniane drabiny. Lupin zauważył, że któreś z wejść do jaskini zasłonięte jest narzutą z wizerunkiem Johna Lennona, a na innym wisi plakat Armat z Chudley. Na wysokości około dziewięciu jardów w skale zamontowano najprawdziwsze drzwi z kołatką.
Mary poprowadziła Remusa do swojego mieszkania. Wejście znajdowało się jakieś cztery stopy nad ziemią, przysłonięte różowym kocem. Kobieta zaczepiła prawą stopę o wyżłobienie w skale, podciągnęła się, trzymając brzegu dziury, i weszła do środka.
— No chodź! — krzyknęła już z wewnątrz.
Remus spojrzał niepewnie na swój kufer, który do tej pory ciągnął po ziemi. Był cały zakurzony od leśnej ściółki i porysowany przez szyszki oraz korzenie.
— Remus! — ponagliła go Mary, chociaż minęła ledwie sekunda czy dwie.
Wingardium Leviosa — szepnął Lupin, a kufer uniósł się z ziemi. Remus ręką odchylił koc z wejścia, aby nie pobrudzić go zanadto, i przelewitował bagaż do środka. Potem wspiął się i również wszedł.
Nie wiedział, czego powinien spodziewać się po mieszkaniu w jaskiniach, ale na pewno nie spodziewał się... tego. Na podłodze znajdował się ogromny, puszysty dywan w kolorze turkusu. Naprzeciw niego, oparte o ścianę, leżały dwa fotele-worki o jadowicie fioletowej barwie. Na nich i wszędzie wokół rozrzuconych było kilkanaście ozdobnych poduszek we wszystkich możliwych wzorach i kolorach. Między nimi stał drewniany stoliczek, zarzucony stertą nieprzeczytanych listów. Pomieszczenie rozświetlał ogień z pochodni, a ściany ozdobione były zdjęciami z Hogwartu — na co najmniej trzech Lupin zauważył siebie — pocztówkami i plakatami.
W lewej ścianie pomieszczenia było chyba przejście do innego pokoju, prawdopodobnie sypialni, odgrodzone zasłoną z jasnoróżowych piórek i bezbarwnych koralików. Po prawej mieściła się kuchnia — oddzielona była od głównej części jaskini blatem, przy którym stały dwa krzesła. Za nim stała rozpogodzona Mary, w dumnej pozie gospodyni. Z sufitu nad nią zwisały pęki suszonych ziół, zarówno magicznych, jak i tych, które mogły służyć tylko za przyprawy. W najciemniejszym kącie walało się kilka kociołków — znając Mary, najpewniej podniszczonych.
— Tu jest... łał — wydusił z siebie Remus. Macdonald roześmiała się.
— Witamy w Szarym Lesie! — zakrzyknęła wesoło, po czym wskazała mu krzesła. — Siadaj, robię kolację.
Lupin wykonał polecenie bez wahania — nie jadł praktycznie od rana. Kiedy się obudził, nie był w stanie nic przełknąć, a później... najzwyczajniej zapomniał o głodzie. Teraz żołądek znów dał o sobie znać.
Mary z jednej z szuflad wyciągnęła kilka sztuk mięsa, a potem wyjaśniła niepytana, jak gdyby wyczuła zainteresowanie przyjaciela:
— Lodownia. Zimą zbieramy lód, podtrzymujemy zaklęciami chłodzącymi, no i chłodzi. — Po chwili dodała: — Nie myślałeś chyba, że żyjemy tu z dnia na dzień, łapiąc sobie mięso, jak zgłodniejemy?
— Nie. To znaczy... Miałem taką nadzieję — przyznał Lupin.
— Oj, Remmy, Remmy, Remmy... — Mary zaśmiała się, po czym zaczęła nacierać mięso ziołami. — Nie będę udawać, że wszyscy tutaj prowadzimy sielankowe życie, bo tak nie jest. Jest tu dużo ludzi takich, jak Greyback. I było, zanim przywiało go tu z całą bandą, zresztą nie pierwszy raz. Ale da się tu żyć spokojnie i normalnie, jeśli się chce. Uśmiechnij się.
Remus skinął głową, obserwując, jak jego przyjaciółka podnosi fragment blatu i przymocowuje go haczykiem do ściany. Mary sięgnęła po różdżkę, skierowała jej czubek do wnętrz szafki i wymruczała Incendio. Buchnęły rude płomienie, a po chwili ogień uspokoił się. Kobieta rzuciła w głąb szafki mięso, a potem opłukała ręce w leżącej obok dużej, ozdobnej misie.
— Bieżąca woda? — zapytał z nadzieją Remus, chociaż znał już odpowiedź.
— Zapomnij — odpowiedziała Mary, po czym, zobaczywszy strapioną minę Lupina, dodała: —  Niedaleko jest jezioro.
Macdonald sięgnęła do kolejnych szafek i, ku uldze Lupina, wyciągnęła z nich ziemniaki, folię aluminiową, a potem jeszcze talerze i sztućce. Szybko owinęła warzywa, a następnie wrzuciła je do szafki, w której uprzednio coś podpaliła. Powoli zaczynał unosić się z niej smakowity zapach pieczonego mięsa.
— Od ziemniaków powinnaś zacząć — zauważył Remus.
— Daj spokój, robię to tylko dla ciebie. Jak sobie trochę poczekasz, to nic się nie stanie. Zresztą są w ogniu, aż tak długo to nie zajmie — zapewniła.
— Skąd właściwie to wzięłaś?
— Folię? Ze sklepu. Ziemniaki mam od Judith.
— Uprawia warzywa? — zainteresował się Remus.
— Nie, była w sklepie dwa dni temu — oznajmiła z prostotą Mary. Widząc minę swojego przyjaciela, roześmiała się wesoło. — Znaczy, tak, uprawia warzywa, ale nie ziemniaki. A to miejsce nie jest odcięte od świata, Remmy! Dużo robimy sami, jasne, żyjemy inaczej niż większość. Ale zdobycie mugolskich pieniędzy nie jest trudne, chociaż nie wszyscy korzystają z możliwości, bo są jeszcze łatwiejsze drogi... Są też tacy, którzy żyją lasem, z lasem i dla lasu.
Mary wyciągnęła upieczone mięso na talerze, a potem rzuciła jeszcze kilka zaklęć na palenisko. Ostatecznie wygasiła je całkowicie.
Accio ziemniaki — mruknęła, a warzywa wyfrunęły z szafki.
Odwinęła je z folii, rozdzieliła na dwie porcje i jeden z talerzy podsunęła Remusowi. Potem wyszła zza blatu po drugie krzesło, by móc usiąść naprzeciw Lupina. Ten już chciał zacząć jeść, ale nagle przypomniał sobie o zawartości własnego kufra.
— Mam wino! — oznajmił nagle. — Masz kieliszki?
— Coś się znajdzie — mruknęła Mary i również wstała od stołu, aby znaleźć odpowiednie szkło.
Remus podszedł do kufra i wyciągnął z niego butelkę alkoholu. Skrzacie wino było trudne do zdobycia, bo w obecnych czasach niewiele już go produkowano. Okazało się jednak, że na Grimmauld Place znajdowała się nie najgorzej zaopatrzona piwniczka i kiedyś...
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
Rozlali wino i zaczęli jeść. Macdonald opowiadała Remusowi o historii Szarego Lasu, której ten słuchał z ciekawością. Wciąż dziwił się sobie, jak śmiesznie mało o nim wiedział — w zasadzie nic — chociaż zdecydował się tu zamieszkać.
— Wszystko zaczęło się, kiedy na Wyspie pojawili się Rzymianie — zaczęła swoją opowieść kobieta. — Wraz z nimi w Wielkiej Brytanii pojawili się czarodzieje. Dasz wiarę, że wcześniej ich tu nie było? Nie mogłam w to uwierzyć... Część czarodziejów wolała uciec od cywilizacji — nie, żeby wtedy to była cywilizacja — i znaleźli swój dom w tym lesie. Podobno kiedyś mieszkały tu driady... Żyło im się chyba całkiem dobrze, to bogaty las, ale jednak w czasie kolejnych setek lat wielu z osiadłych tu czarodziejów chciało wrócić do tego, od czego uciekli ich przodkowie. Ruszyli na północ, osiedlali się w różnych wioskach, rzadko tworząc całkowicie czarodziejskie osady. Kiedy wybudowano Hogwart, pozostali mieszkający w Szarym Lesie czarodzieje utworzyli Hogsmeade, aby być bliżej centrum ich świata, jakim stała się szkoła. Niedługo później Szary Las stał się bastionem dla... no, powiedzmy, opozycyjnych...? Trolli górskich w czasie jakiejś ich tam wojny. Niestety pozostałe trolle po kilkudziesięciu latach odnalazły tutaj swoich przeciwników i wybiły wszystkich, prawdopodobnie również mieszkające tutaj driady. Wtedy do lasu sprowadziły się gobliny. Skąd się wzięły na Wyspie? Nie mam pojęcia. Mieszkały tu przez dwieście lat, to właśnie one sprawiły, że te wszystkie jaskinie są takie, jakie są, że nadają się do mieszkania. Jakoś na początku czternastego wieku zaczęła powstawać Pokątna, a wkrótce później zaczęto budować Gringotta. Pierwsza filia powstała sto lat wcześniej w Egipcie, później Gringott pojawił się w Paryżu, Akwizgranie, Kolonii i Rzymie, no i u nas. Dlatego gobliny wyniosły się z lasu i właśnie wtedy pojawiły się tutaj pierwsze wilkołaki. Sześćset lat przed powstaniem rejestru... To dlatego to miejsce jest wolne od wpływów Ministerstwa. Z szacunku do historii tego lasu — zakończyła.
— To... fascynujące — przyznał Remus.
Przyjaciele zdążyli już zjeść, wypili też pół butelki wina. Dźwięki z zewnątrz — szum rozmów i muzyka Beatlesów — ucichły już dawno. Ich konwersacja stawała się coraz bardziej leniwa, w miarę jak w butelce ubywało wina. Lupin czuł się senny.
— Chodźmy spać — zadecydowała Mary, wstając z krzesła. — Zrobiłam się śpiąca.
— To... dobry pomysł — przyznał przyjaciółce Remus, a potem ostentacyjnie ziewnął.
Kobieta przetransmutowała dywan w materac — pozostał turkusowy — i rzuciła na niego kilka poduszek.
— Masz jakiś koc, czy coś? — spytała. Lupin potaknął. — No to idę do siebie. Salvio Hexia — zabezpieczyła jeszcze wejście do jaskini i zniknęła za barierą z piórek i koralików. — Dobranoc, Remmy! — krzyknęła już z wnętrza swojej sypialni.
Lupin wyciągnął z kufra pomiętą piżamę i niezbyt gruby pled. Przebrawszy się, sprawdził zaklęcia rzucone na jaskinię. Stwierdziwszy, że trzymają mocno, ułożył się na materacu. Zasnął z różdżką w dłoni, gdy tylko przyłożył głowę do poduszek.

***

Poranek był szary, zimny i wilgotny. Remus obudził się obolały — co prawda materac wciąż był materacem, ale zdecydowanie stracił w nocy na objętości. Poza tym różdżka, którą początkowo miał w ręku, teraz uwierała go nieprzyjemnie w środkową część kręgosłupa. Westchnął ciężko. Marzył o kubku gorącej herbaty i długim prysznicu. Z przykrością uświadomił sobie, że o tym drugim może zapomnieć na długi czas.
Wstał z materaca, który jakby tylko na to czekał — z cichym pstryknięciem zamienił się ponownie w dywan. Remus zignorował to całkowicie i otworzył kufer. Spod kilku zwiniętych koszul wyciągnął puszkę czarnej herbaty i przeszedł do kuchni. Otworzył kilka szafek, aż w końcu znalazł kolekcję kolorowych kubków. Wybrał jeden na chybił trafił i nasypał do niego herbaty. Następnie szukał czegoś, co od biedy mogło posłużyć jako czajnik — ku swojej uldze znalazł jednak prawdziwy. Rzucił słabe Aguamenti, wystarczające, aby napełnić czajnik i z frasunkiem spojrzał na szafkę, w które Mary wczoraj piekła mięso i ziemniaki. Uniósł blat, a jego oczom ukazała się metalowa kratka, przez którą widać było wygaszone palenisko.
Chyba naprawdę nie doceniłem tego miejsca, przyznał przed sobą. Wymruczał Incendio, a następnie umieścił czajnik na kratce. Zaczął się zastanawiać, która w ogóle jest godzina. Czasem zdarzało mu się wstawać wcześnie, ale to Mary była prawdziwym rannym ptaszkiem. Dziwił się, że jeszcze nie wstała. Chociaż równie dobrze mogła gdzieś na chwilę wyjść, pomyślał. Zastukał palcami o blat, dając upust swojej niecierpliwości. Wkrótce czajnik zagwizdał.
Remus sprawnie wygasił palenisko, jednocześnie zalewając herbatę wrzątkiem. Kubek, który początkowo był biały, zrobił się jaskrawoczerwony; wkrótce później pojawił się na nim falujący napis PARZY SIĘ.
Lupin uśmiechnął się. Dawno nie miał w ręku magicznego kubka, chociaż te były całkiem przydatne. Informowały na przykład, kiedy herbata jest idealnie zaparzona i utrzymywały odpowiednią temperaturę napoju. O ile, oczywiście, dobrze się je skonfigurowało, ale Remus wątpił, żeby jego przyjaciółka polubiła picie parzącej w usta herbaty. Odczekał jeszcze chwilę, ale zauważywszy, że napój stygnie stanowczo za szybko, zaczął pić. Napis zafalował i zniknął, zniknęła też czerwona barwa. Kubek zdawał się rozpoznać, że pije z niego ktoś inny, albo się obraził. To niestety też było możliwe. Wszelkie magiczne sprzęty były zazwyczaj dość kapryśne.
Przynajmniej herbata już mi nie wystygnie, zauważył z zadowoleniem Remus. Gdy skończył pić, odstawił kubek na blat. Ten znów zmienił kolor, tym razem na niebieski, a wielki napis nakazywał Lupinowi wyrzucenie fusów i umycie kubka. Po chwili zastanowienia uznał, że nie wie, co zrobić z herbatą i postanowił poczekać na Mary.
Na zewnątrz budziło się życie. Remus zaczął słyszeć budzący się gwar rozmów — podejrzewał, że wzmacnia je echo w jaskiniach — ktoś znowu puścił Beatlesów, ale repertuar szybko został zmieniony na utwory Michaela Jacksona. Lupin zapragnął sprawdzić, czy może teraz na polanie są jacyś ludzie i skierował się do wejścia do jaskini. Odsunął różowy koc i prawie zderzył się głową z wchodzącą Mary.
— O, Remmy, wstałeś już! — zdziwiła się kobieta, wdrapawszy się do mieszkania. Miała na sobie cienki dres, a do twarzy i ramion przykleiły jej się mokre włosy. W ręku trzymała mały koszyk z malinami. — Jakbym wiedziała, zostawiłabym ci coś do jedzenia. Byłam się wykąpać, wiesz, w jeziorze. Zjesz owsiankę? Znaczy, coś jakby owsiankę?
— Czemu nie — mruknął Remus. — Potem też bym się chciał wykąpać...
— Jasne, jezioro jest nam całkiem po drodze do twojego nowego lokum. To znaczy tego, które najbardziej mi się podoba — oznajmiła wesoło, krzątając się po małej kuchni. — Spotkałam Sebastiena na polanie, zadeklarował, że twoje łóżko jest już gotowe. Mam przysłać mu wiadomość, którą jaskinię wybrałeś, to szybko ci je przyniesie. Przepraszam, że musiałeś dzisiaj spać na dywanie...
— To żaden kłopot, Em* — zapewnił przyjaciółkę Remus. — Nie było tak źle.
Kobieta nie uwierzyła mu, ale postanowiła nie kontynuować tematu. Zajęła się przygotowywaniem śniadania, a Lupin bacznie się jej przyglądał. Chciał przynajmniej trochę zorientować się w życiu codziennym Szarego Lasu.
Mary wyciągnęła z szafki dwie niewielkie miski, słoik czegoś, co przypominało płatki owsiane i blaszany garnuszek. Wsypała do niego płatki, zalała wyczarowaną wodą i postawiła całość na kratce nad paleniskiem, cały czas mieszając.
— To płatki wierzbowe — wyjaśniła Remusowi. — Z magicznych wierzb, takich, z których drewna można zrobić różdżki. Rośnie ich tu całkiem sporo, a to właściwie jedyne miejsce w Europie, gdzie magiczne wierzby rosną dziko, dlatego jest popyt na ich drewno. Częściowo stąd mamy pieniądze... Na wiosnę ucina się młode gałązki, te, na których zakwitły bazie, bo nie kwitną na wszystkich, i długo gotuje. Gałązki miękną, najpierw zaczynają zachowywać się jak makaron, potem całkowicie się rozklejają i powstaje z nich gęsta, bulgocząca maź. Po kolejnych godzinach maź łuszczy się na płatki, aż w końcu na dnie pozostaje tylko marmolada z bazi. Też jest dobra, bardzo słodka, ale kolor ma nieciekawy… — Mieszała dalej, chociaż widać było, że mieszanina gęstnieje. Wkrótce później rozlała ją do przygotowanych miseczek, a na wierzch wrzuciła po kilka przyniesionych wcześniej malin. — Siadaj — zachęciła Remusa.
Ten usiadł przy stole i zabrał się do jedzenia. Właściwie, to smakuje całkiem dobrze, przyznał w myślach. Ale to bardziej kaszka niż owsianka. Rzeczywiście, ugotowane płatki traciły swój kształt i rozklejały się, tworząc gęstą zawiesinę. Była nieco słodkawa, trochę mdła, ale przełamana delikatną kwaskowatością świeżych malin smakowała idealnie. W sumie… nawet lepsze niż owsianka.
— Na różdżki używa się tych gałęzi, które rok wcześniej przycina się na płatki. To dość giętkie drewno, a różdżki z niego są dość rzadkie, chociaż świetnie nadają się do magii uzdrawiającej… Czy może właśnie dlatego? Wierzbami zajmuje się Dennis, te drzewa to jego pasja, to on prowadzi interesy z różdżkarzami. Kupuje od niego głównie Drac, rumuński wytwórca różdżek. Podobno tamtejszy rezerwat smoków wymaga, aby każdy odwiedzający posiadał wierzbową różdżkę. Wydaje mi się to trochę bez sensu… Czy wierzbowe drewno naprawdę aż tak wzmacnia uzdrawiającą magię, by miało to znaczenie, jeśli ktoś zgubi się w rezerwacie? Remmy, jak myślisz?
— Nie wiem — przyznał Remus. — Ale… Różdżka Jamesa była mahoniowa, podobno te są świetne do transmutacji, i rzeczywiście zawsze bardzo dobrze mu szło u McGonagall. Może rzeczywiście coś w tym jest?
— Może — odparła Mary, grzebiąc w swoich płatkach, by po chwili znów podjąć temat. — W każdym razie, Dennis płaci tym, którzy mu pomagają na wiosnę z wierzbami. Z jednej strony kupuje od niego głównie Drac, ale jako że to różdżka wybiera czarodzieja, to słyszałam, że każdy, kto wybiera się do rezerwatu, przymierza u niego nawet dziesięć, piętnaście różdżek. Samych wierzbowych! A poza tym co roku jakieś zamówienie składa Ollivander. Co dwa lata większe, jak są zaprzysiężenia nowych uzdrowicieli w Mungu. Więc i pieniądze z tego nie są najgorsze, a że kurs funta do galeona jest śmieszny… Często utrzymuję się z tych pieniędzy cały rok — oznajmiła Macdonald, kończąc swoje śniadanie. — Remmy? Słuchasz mnie w ogóle?
— Tak, oczywiście — zapewnił gorliwie Remus. — Po prostu… wciąż trudno mi w to wszystko uwierzyć.
— Czas najwyższy, już tu jesteś — skwitowała jego przyjaciółka. — Ogarnij się trochę, idziemy.
Lupin przyjął dziarski rozkaz przyjaciółki z uśmiechem na twarzy. Zmienił piżamę na stary, wygodny dres, przerzucił ręcznik przez ramię i uznał, że jest gotowy. Wyszli.
Na polanie, która wczorajszego wieczora była opustoszała, teraz pojawili się ludzie. Przemieszczali się między jaskiniami, migali Remusowi między drzewami, parę osób nawet ich minęło, przyjaźnie witając się z Mary i z nim. Na pewno nie był to niepoliczalny tłum, ale uświadomił Remusowi, że rzeczywiście żyje tu cała społeczność.
Przyjaciółka opowiadała mu o tych, których napotykali na swojej drodze, ale Lupin nie słuchał jej zanadto. Był zajęty wykopywaniem szyszek ze swojej drogi i próbą zapamiętania trasy. Wszystkie te drzewa wyglądają tak samo, irytował się, a poza tym nienawidzę, nienawidzę szyszek. Rozglądał się dookoła — słońce przebijać musiało się nie tylko przez ciężkie chmury, ale i przez pokrywę liści, dlatego nie było zbyt jasno. Odnosił wrażenie, jakby wciąż był wczesny ranek i denerwował się, że nie wyciągnął z kufra swojego zegarka. Niemniej jednak nie widział nic takiego u swojej przyjaciółki — Macdonald wydawała się nie mieć potrzeby kontrolowania czasu. Bo w sumie… po co?, zastanawiał się Remus. Nie spieszy się do pracy, nie ma umówionych spotkań, nie musi zdążyć przed zamknięciem sklepu. Czy czas w tym miejscu w ogóle kogokolwiek obchodzi? Czy czas w tym miejscu ma jakiekolwiek znaczenie? A może rozpoznają czas po odgłosach ptaków? Ale… Czy tu w ogóle są jakieś ptaki? Skonsternował się. W lesie musiały być ptaki, to było oczywiste, ale faktem było również, że od wczoraj żadnego nie słyszał. Wydało mu się to niesamowicie dziwne i już miał zapytać o to Mary, gdy las przerzedził się. Ukazał Remusowi niewielką jeziorną zatoczkę. Z jednej strony okalała ją wysoka, sztywna trzcina, z drugiej ogromny głaz i mnóstwo mniejszych kamieni. Było tu cicho i spokojnie.
— To moje ulubione miejsce — wyznała Macdonald. — Mało kto tu przychodzi, większość uznaje spotkania nad jeziorem za dobrą integrację, ale ja lubię mieć dla siebie odrobinę prywatności.
Mężczyzna skinął głową, zastanawiając się, co właściwie ma teraz zrobić, skoro jego przyjaciółka była tak blisko. Nie zdążył jednak zastanowić się dobrze, a Mary wyszła z lasu na niewielką plażyczkę, po czym wdrapała się zwinnie na ogromny głaz i położyła się na nim, jakby chciała się opalać. Niestety, słońce wciąż było ukryte za chmurami i spodziewać się można było raczej deszczu niż słonecznej pogody.
Remus również wyszedł z lasu. Rozebrawszy się, został z różdżką w dłoni. Po chwili zastanowienia włożył ją pod ubrania i do wody wszedł bez niej. Jezioro było chłodne, ale nie lodowate. Wcześniej trochę się tego obawiał, mimo że kochał zimną wodę. Temperatura była idealna. Ale ciekawe, co dzieje się tu zimą.
Lupin zanurzył się cały w ciemnej toni, a po chwili wypłynął, robiąc głęboki wdech. Zdecydowanie tego potrzebowałem, uznał. Jezioro pozwoliło mu poczuć się rzeczywiście w obecnej sytuacji. Był w Szarym Lesie. Zamieszkał tu. Zrobiłem to, dotarło do niego z całą mocą. Zrobiłem.
Nie słuchał monologu przyjaciółki, nie był nawet pewien, co Mary mu teraz opowiada. Jednocześnie wiedział, że ta doskonale zdaje sobie z tego sprawę, a po prostu nie znosi ciszy. Nie przeszkadzało to Remusowi — w wodzie był sam ze sobą i swoimi myślami, nie interesował go świat zewnętrzny. W końcu jednak Mary zaczęła go poganiać.
— Remus, minęło już prawie pół godziny — marudziła, wesoło majtając nogami w powietrzu. — Zimno mi się robi od tego leżenia.
Lupin uznał, że jego przyjaciółka ma rację. Wyszedł z wody. Natychmiast uderzył w niego podmuch wiatru — nie był zbyt silny, ale Remus i tak zazgrzytał zębami z zimna. Wytarł się pospiesznie ręcznikiem, ubrał, a później rzucił jeszcze słabe zaklęcie rozgrzewające. Rozchodziło się powoli od jego dłoni po całym ciele, pozwalając mu się nieco ogrzać. Miał nadzieję, że się nie przeziębi.
— Dobra, skończyłem — oznajmił przyjaciółce. — Możemy iść.
— No w końcu! — ucieszyła się Mary i ześlizgnęła z głazu. — Ta jaskinia, którą ci upatrzyłam, jest bardzo blisko, chodź!
Macdonald złapała go za rękę i pociągnęła w las, opowiadając głupoty.
Remus wciąż nie bardzo rozumiał, jak przyjaciółka odnajduje się w tym miejscu. Ścieżki były ledwo widoczne, a roślinność gęsta. Na drzewach nie namalowano ani nie wycięto żadnych znaków, wszystkie wyglądały jednakowo, zwłaszcza w szarym, rozproszonym świetle tego dość ponurego dnia. Sam nie wiedział, czy powinien zacząć liczyć kroki, napotkane sosny, czy może jednak oznaczać jakoś przebytą trasę. Czuł, jakoby las był niekończącym się labiryntem, posuwanie naprzód — iluzją, a cel — nieosiągalną abstrakcją. W miarę jak oddalali się od jeziora, cichł odgłos giętej wiatrem trzciny i pluski wody, brakowało dźwięków — bzyczenia owadów i śpiewu ptaków. Cisza, przecinana jedynie chrzęstem kroków, odrealniała. Remus, który dopiero co poczuł urzeczywistnienie swojej sytuacji, tracił je znów. Wokół był tylko las, magiczny, ogromny, niezbadany przez niego. Co się w nim kryje? W którym miejscu osiadł Greyback? Czy nie wychyli się zaraz zza drzewa ktoś, kto zechce mnie zabić? Nagle pożałował swoich decyzji.
Stanął w miejscu. Mary, zdziwiona nagłym oporem, zatrzymała swój monolog, obróciła się i puściła jego rękę.
— Dlaczego tu nie ma ptaków? — zapytał szeptem Remus, nie mogąc nagle zapanować nad swoim głosem. — Dlaczego jest tu tak nienaturalnie cicho?
— To przez nas — odparła, mierząc Lupina badawczym spojrzeniem. — Ptaki, owady, zwierzyna… unikają okolic, które zamieszkujemy. Czują nas. Boją się. Wiedzą, że to nie ich terytorium — wyjaśniła.
Remus nie wyglądał na zbyt przekonanego. Przecież niejednokrotnie widział na swojej posesji w Londynie bezpańskie koty, całe przedmieścia pełne były ptaków, pszczoły zapylały zaniedbaną rabatę hortensji. Poza tym, Hardodziob… Chociaż to magiczne zwierzę, ale…
— Remmy, wszystko w porządku? — zapytała z troską przyjaciółka, podchodząc do niego. — Co się stało?
— Wszystko… w porządku — odpowiedział powoli, nieco przeciągając samogłoski. — Po prostu nigdy… Przecież słyszałem ptaki we własnym domu, nie raz i nie dwa! — uniósł się.
— Remmy, cuchniesz Londynem, a nie drapieżnikiem. My tutaj… żyjemy inaczej. Polujemy na te zwierzęta. Jesteśmy realnym zagrożeniem. Remusie?
Lupin schował twarz w dłoniach i usiadł na ścieżce. Zaczerpnął głęboki oddech. Powoli, wdech po wydechu, uspokajał się. Wszystko w porządku, przekonywał sam siebie. Co się ze mną dzieje? Przecież to był mój pomysł, sam chciałem tu przyjechać. Mary kucnęła przy nim i niepewnie dotknęła jego ramienia.
Chciałeś uciec, oznajmił irytujący głos podświadomości. Od Londynu, Departamentu Kontroli, członków Zakonu i wspomnień o Syriuszu.
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
Mentalna bariera znów powstała w jego umyśle. Wstał, bezwiednie strącając dłoń przyjaciółki, odchrząknął i otrzepał się.
— Przepraszam, nie wiem, co się stało. Już wszystko w porządku, możemy iść?
Macdonald skinęła niepewnie głową. Również wstała i, zmierzywszy Remusa czujnym spojrzeniem, ruszyła dalej.
Zwolniła tempo i co jakiś czas obracała się. Nie mówiła też zbyt wiele, bardziej dokańczała urwane wcześniej myśli, niż kontynuowała nowe wątki. Nie szli długo; wkrótce między drzewami zamajaczył im szary, ogromny kształt.
Była to samotna, wysoka skała, wyrastająca z gołej ziemi. Wydawała się pochylać w stronę, z której przyszli. Z kamiennej ściany zionęły czernią dwa otwory: jeden, duży, niemal sięgający ziemi, i drugi, niewielki, zawieszony tuż pod samym szczytem.
— Wszystkie jaskinie na Wielkiej Polanie, to znaczy tam, gdzie mieszkam, są zajęte, a ta jest najbliżej. Nikt tu nie mieszka, bo to samotne miejsce… Ale pomyślałam, że pewnie będziesz potrzebował prywatności. Przynajmniej na początku — powiedziała Mary, ale cały jej entuzjazm jakby wyparował.
— Wygląda dobrze — ocenił sceptycznie Remus, niepewnie zerkając to na skałę, to na przyjaciółkę. — Chyba?
— Wejdziemy? — zaproponowała.
— Jasne — zgodził się Remus i dziarskim krokiem ruszył w stronę jaskini.
Przed kim udaję bardziej? Przed nią czy przed samym sobą?, pytał siebie w myślach. Słyszał kroki, wiedział więc, że Mary idzie tuż za nim. Zbliżył się do wejścia i zawahał; w środku było ciemno. Nawet jego wzrok nie potrafił przeniknąć rozpościerającej się naprzeciw pustki.
Lumos — szepnął, wyciągnąwszy różdżkę z kieszeni. Rozjarzyła się błękitnym światłem, oświetlając wnętrze jaskini. Wszedł.
Już stawiając pierwszy krok prawie się potknął, ale zdołał utrzymać równowagę. Podłoże jaskini było niżej, niż grunt poza nią. Wnętrze nie było zbyt duże, ale wystarczające, by zagospodarować je w komfortowy sposób. Co prawda nie było tu żadnych działowych ścian, jak u Mary, ale postawienie takich za pomocą magii nie powinno okazać się trudne.
— I jak ci się podoba? — spytała Mary, nieudolnie ukrywając napięcie w głosie.
— Jest w porządku — oznajmił Remus, rozglądając się po jaskini. — Blisko stąd do jeziora, do ciebie chyba nie najdalej…
— W prostej linii bliżej — zapewniła go przyjaciółka. — Jeśli chcesz obejrzeć inne miejsca…
— Nie, to naprawdę jest okej — zdecydował.
— To napiszę do Sebastiena, żeby… — Przerwał jej grzmot. Jego echo rozniosło się po jaskini, a zaraz później lunął deszcz.
Remus pospiesznie wyczarował barierę na skalnej ścianie, aby woda nie wlewała się do środka. W tym czasie Mary wytworzyła magiczne płomienie na środku jaskini i usiadła obok zaimprowizowanego w ten sposób ogniska, obejmując kolana rękami. Remus usiadł naprzeciw niej. Ich cienie migotały na ścianach w rytm trzasków ognia i jednolitego szumu deszczu. Raz po raz odzywały się grzmoty, a błyskawice rozświetlały zachmurzone niebo. Lupin podziwiał ich taniec przez niewielki otwór tuż pod sklepieniem.
Ciekawe, jak długo będzie padało? Godzinę, cały dzień, pięć minut? I czemu Mary tak ucichła, przeze mnie? Myśli kotłowały się w głowie Remusa. Pragnął przerwać milczenie, które zapadło między nimi, ale bał się tematów, które mogłaby podjąć Macdonald. Zapomniał jednak, że przyjaciółka nie potrzebuje zewnętrznej inicjatywy, aby zacząć rozmowę.
— Remmy... — zaczęła niepewnie Mary i zamilkła. Bezwiednie zaczęła skubać wargę zębami. — Remusie, czy twój przyjazd ma coś wspólnego z wojną?
— Mówiłem ci już, że nie mogłem dłużej żyć w Londynie.
— Ostatnim razem, kiedy nie mogłeś dłużej żyć w Londynie, uciekłeś z kraju. Nie przyjechałeś tu ani razu przez całe swoje życie, choćby na jedną pełnię, nie chciałeś nawet odwiedzić mnie. Gdyby chodziło tylko o Syriusza... może byś o tym pomyślał. Pewnie nawet tak było. Ale zmieniłbyś zdanie. Nie przekonałoby cię to, na pewno potrzebowałbyś...
— Mary — przerwał jej Remus. — Oboje podjęliśmy decyzję lata temu. Uciekłaś od wojny i nigdy, nigdy po wysłuchaniu twoich argumentów nie prosiłem cię, byś zmieniła zdanie, chociaż brakowało nam różdżek, a ty jesteś i byłaś świetna w pojedynkach. Wiem, co chcesz powiedzieć. To jest moja wojna. Ta decyzja jest już podjęta i nie zmienię jej.
Ponownie zawisła między nimi ciężka cisza. Mary, wciąż obejmując rękoma kolana, patrzyła na niego z troską. Nie znosił takiego spojrzenia. Nie potrzebował litości.
W jaskini zrobiło się jakby gęściej, duszniej i goręcej. Trwała niema walka na spojrzenia. Oboje mieli swoje racje i uważali własny wybór za słuszny. A pewnie żaden nie był słuszny.
— Umrzesz — powiedziała w końcu Mary, odwracając wzrok od Lupina. Skupiła się na obserwowaniu zażartego, gwałtownego tańca płomieni. — Wojna niszczy. Jestem pewna, że... — Głos załamał jej się. Przełknęła ślinę i spojrzała w sufit, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Na gardle Mary zacisnęła się pętla. — Jestem pewna, że nikt, kto dołączył wtedy do Zakonu, nie przeżyje. Umrzesz. Peter też umrze. Moody. Dumbledore pewnie też zginie — wymieniała stalowym głosem.
— Nie mów tak — warknął Remus. Chociaż gdzieś głęboko liczył się z tym, że może nie być mu dane ujrzenie końca wojny, słowa przyjaciółki dotknęły go do żywego. — Dumbledore wie, co robi.
— Jesteś naiwny, Remmy! Przegrywacie! Greyback robi, co chce! To nie jest bajka, w której dobro zawsze zwycięża! — Jakby dla podkreślenia jej słów, niebo przecięła błyskawica. Nagle przestało padać. — Remus, proszę... Zostań tutaj... Żyj, po prostu żyj...
Lupin obserwował całą gamę emocji, które przelatywały przez twarzy Mary. Złość. Troska. Frustracja. Nadzieja. Czuł się źle, że Macdonald tak podchodziła do jego uczestnictwa w wojnie. Nie wiedział też, co, w jej wyobrażeniu, miał robić w Szarym Lesie. Może wymyśliła sobie Merlin wie co, i teraz się martwi? Remus wziął głęboki oddech.
— Em, ta decyzja została przeze mnie już dawno podjęta — powtórzył.
Macdonald zmierzyła go spojrzeniem, które właściwie można było nazwać nienawistnym, i wstała z ziemi. Rozejrzała się nieporadnie po jaskini, ale nie było w niej nic, na czym mogłaby zaczepić wzrok, poza siedzącym obok przyjacielem. W końcu spojrzała na niego.
— Idę znaleźć sowę albo Sebastiena. Nie chcę... nie chcę cię teraz oglądać, przepraszam.
Wyszła. Lupin patrzył na nią z pewnym niedowierzaniem. Przecież doskonale zdawała sobie sprawę z tego, czym jest dla mnie ta wojna. Chociaż... może pomyślała, że skoro chcę tu przyjechać? Ale przecież sama powiedziała, że wiedziała, że sam z siebie nigdy bym... Ech, Mary...!
On również rozejrzał się po wnętrzu i także nie znalazł nic godnego obserwacji. Nie chciał siedzieć tutaj sam, nie wiedząc, kiedy i czy w ogóle Mary wróci. Rozsądek podpowiadał mu, aby nie wychodzić — las był szary, ponury i mokry, a on nie potrafił się w nim odnaleźć. Ale nosiło go, musiał, po prostu musiał wyjść.
Wychynął się z jaskini. Wokół było cicho i pusto, towarzyszyły mu jedynie drzewa. Zdusił w sobie chęć, by pobiec prosto przed siebie. Nie chciał zbytnio oddalać się od jaskini, wolał mieć ją w zasięgu wzroku.
Wolnym krokiem, oddychając ciężko i głośno, ruszył przed siebie.
— Jak do tego w ogóle doszło? — zastanawiał się na głos. Wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego jego przyjaciółka zareagowała aż tak impulsywnie. Bezmyślnie kopał szyszki na swojej drodze, rozchlapując wokół krople szarawego błota. Ziemia przestała chrzęścić, a zaczęła niemiłosiernie chlupotać. Starał się jednak ignorować ten dźwięk, próbując skupić się na czymkolwiek innym. Niestety ani poszycie, ani rozkopywane szyszki nie potrafiły na dłużej przyciągnąć jego uwagi. W końcu skupił się na cichym ćwierkaniu ptaków, które chyba zaczęły wychylać się ze swoich gniazd po deszczu.
Zaraz, ptaki? Zdziwił się i zatrzymał. Rzeczywiście, w powietrzu roznosił się czysty ptasi trel. Nawoływanie, a może zwykła piosenka? Lupin uśmiechnął się pod nosem i przysiadł pod pierwszym lepszym drzewem, uprzednio osuszając ziemię w tym miejscu zaklęciem. Różdżkę odłożył na wyciągnięcie ręki, wsłuchał się w odgłosy. Musiałem odejść wystarczająco daleko od polany, pomyślał. Spojrzał jeszcze za siebie — jego jaskinia była całkiem daleko, niemniej wciąż pozostawała doskonale widoczna. Remus zamknął oczy.
Uspokajał się. Mary pewnie też zdążyła już ochłonąć, nigdy nie potrafiła zbyt długo trzymać urazy. Wkrótce ptaki ucichły znów, ale Lupin nie przejął się tym zbytnio. Miał wrażenie, że w tym lesie jest to całkiem naturalne. Nagle jednak poczuł na swoim nosie kroplę deszczu. Początkowo myślał, że spłynęła z liści, pod którymi siedział, ale, otworzywszy oczy, przekonał się, że znów zaczęło padać. Sięgnął dłonią w miejsce, gdzie powinna leżeć jego różdżka, ale nie znalazł jej.
— Tego szukasz? — Usłyszał zza siebie i obrócił się gwałtownie, wstając z ziemi.

*Przy poprzednich wersjach tego opowiadania sformułowanie to wywołało u niektórych konsternację, więc wyjaśniam: Remus czasami zwraca się do Mary tylko pierwszą literą jej imienia, ‘M’, natomiast uważam, że wstawianie do dialogu pojedynczej litery nie wyglądałoby dobrze, dlatego zapisuję ten zwrot fonetycznie, czyli właśnie ‘Em’.

4 komentarze:

  1. Oh, dlaczego nas tak okrutnie potraktowano? Dlaczego ten rozdział, który czytałam z zapartym tchem, skończył się w takim momencie? To takie niesprawiedliwe, takie nieludzkie...
    Co mi pozostaje? Zachwycać się rozdziałem dalej!
    Boski! Cudny! Wspaniały!
    Sama nie wiem, od czego zacząć...
    Remus, nasz kochany mieszczuch, pozbawić go wygód normalnego życia i już się zachowuje jak dziecko we mgle! Ale to takie wspaniałe obserwować, jak jego opinia o Szarym Lesie się zmienia, jak porównuje swoje wyobrażenia z rzeczywistością, jak to nowe miejsce odkrywa w nim źle zabliźnione rany...
    No i Mary! Najwspanialsza, najcudowniejsza, taka prawdziwa!
    Tylko powiedz mi skąd to przekonanie, że Remus umrze? Skąd pewność, że wszyscy ci, którzy tworzyli Zakon za czasów pierwszej wojny, zginą? Jakieś ukryte zdolności? Wilczy zmysł? Czy może strach przed wojną i stratą tego, co znane, każe jej zakładać, że wydarzy się najgorsze?
    Wracając do Remusa - co się z nim stanie, gdy zacznie myśleć o Syriuszu? Kto mu wtedy pomoże? Czy to właśnie Mary? A może tajemnicza postać z końca rozdziału? Chyba, że jej pojawienie się zwiastuje kłopoty, a nie ratunek.
    Nie wiem czemu, ale kiedy przeczytałam ostatnie zdanie, pomyślałam o córce Greybacka (była taka postać w którejś z wersji, prawda? czy może już coś mylę...)
    Czekam z utęsknieniem, aż postęp w pisaniu rozdziału będzie się zwiększał, a ja będę mogła z niecierpliwością to obserwować i w pewnym momencie, nareszcie przeczytać czwarty rozdział!
    Ściskam moooooocno,
    Mora

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzeba czasem podtrzymać napięcie!
      Remus się uczy lasu, a wkrótce zacznie uczyć się również siebie. I w ogóle uczenia trochę będzie...
      Cieszę się, że rozumiesz moją Mary, w przeciwieństwie do mojej bety :')) Kobieta się boi, wojna jest jej nie do końca przepracowaną traumą i stąd przekonanie, że wszyscy zginą. Chociaż, jakby nie patrzeć, miała rację... To tylko strach.
      Była taka postać w obu wersjach, chociaż w tej duża część tej postaci została przemielona przez maszynkę do mięsa i uformowana na nowo. Natomiast co samej idei, to niewiele się zmienia.
      Znajomość poprzednich wersji dobrze Ci robi na intuicję :')
      Ściskam również!
      AA

      Usuń
  2. Hejka!
    Jak mogłaś urwać w takim momencie! Oj, teraz to mnie zaciekawiłaś. Też pamiętam córkę Greybacka, no cóż, pozostaje czekać na nowy rozdział,żeby się przekonać czy to ona :D
    Mary ma sporo racji, ale wydaje mi się, że ona skoro przed tą wojną uciekła, to może pod tym też się coś kryje. W sumie ciekawe czemu zdecydowała się na życie w lesie, a nie spróbowała sobie ułożyć życia w świecie czarodziejów, tak jak Remus.
    Remus ma swoje ulubione jedzenie, to dobrze, bo ja tak samo jak on bez mięsa i ziemniaków bym nie wytrzymała na dłuższą metę :D
    Życzę dużo weny kochana!
    Pozdrawiam!
    Magda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No mogłam, mogłam - i urwałam!
      Hej, autor cliffhangerów na końcu rozdziału opublikowanego w gazecie literalnie zawiesił bohatera na klifie i nikt nie wiedział, co się z nim stanie, więc nie jestem chyba aż taka zła...
      Mary się boi, strasznie, drugą Trelawney niestety (czy może raczej stety stety stety) nie zostanie. Jej backstory z pewnością się pojawi.
      Ziemniaki życiem. To takie wdzięczne warzywo, tyle można z niego zrobić!
      Dziękuję!
      Pozdrawiam!
      AA

      Usuń