Deszcz robił się coraz bardziej
intensywny. Duże, ciężkie krople uderzały w Remusa i młodą dziewczynę, która
bawiła się jego różdżką. Szybko przemokli do cna.
— Tak — przyznał powoli Lupin. — To moja
różdżka — dodał po chwili.
— Nie wątpię — odrzekła dziewczyna.
Zmierzyła mężczyznę czujnym spojrzeniem, obejrzała różdżkę jeszcze raz, a
później odrzuciła ją niespodziewanie w kierunku Lupina. Zaskoczony Remus ledwo
ją złapał. — Powinieneś uważać, łatwo cię podejść. A różdżki to chodliwy towar…
— Kim jesteś? — spytał Remus, zbliżając
się do dziewczyny. Ta wzruszyła ramionami.
— Czy to ważne?
Stali teraz bardzo blisko siebie. Lupin
rzucił słabą tarczę, która osłoniła ich ochronnym parasolem, a później dwa
zaklęcia suszące. Dziewczyna nie spuszczała z niego wzroku, bezwiednie
okręcając kosmyk brązowych włosów wokół palca. Było w niej coś… dzikiego.
Remusa mierzyło czujne spojrzenie drapieżnika. Oceniała go, a ponadto wydawała
się gotowa zaatakować w każdej chwili.
Nagle obróciła się w stronę jaskini
Lupina — niechlujny warkocz, w który związała włosy, minął twarz Remusa
zaledwie o cal. Zmarszczyła nos, jakby wyczuła jakiś nieprzyjemny zapach.
— Macdonald wróciła. Z Leignem. Chyba
powinieneś iść — oznajmiła sucho. Bez namysłu wyszła spod magicznego parasola i
zaczęła oddalać się w głąb lasu.
— Hej, zaczekaj! — krzyknął za nią
Remus, wciąż nieco oszołomiony zaistniałą sytuacją. — Jak masz na imię?
Dziewczyna odwróciła się, by spojrzeć w
jego kierunku. Zdążyła już ponownie przemoknąć, włosy przykleiły jej się do
twarzy i szyi, błękitny podkoszulek do ciała, a buty oblepiło błoto. Zawahała
się, niepewna, czy w ogóle ma po co się przedstawiać.
— Livy — odpowiedziała po chwili. —
Tenderson, jeśli tak bardzo chcesz to wiedzieć…
Odwróciła się na pięcie i odeszła.
Szybko zniknęła w strugach deszczu.
Remus zdumiał się. Kojarzył to nazwisko…
i to całkiem dobrze. Niestety. Edmund Tenderson był wiernym towarzyszem
Greybacka, nosił nawet miano jego prawej ręki. Nigdy oficjalnie nie stanął po
żadnej ze stron, ale to akurat było całkowicie zbędne. W jego przypadku czyny
mówiły same za siebie.
On ma córkę?, zdziwił się Lupin. Nigdy
bym nie podejrzewał… Livy była młoda. Ile może mieć lat, piętnaście,
siedemnaście? Jak to tego doszło?
Z rozmyślań Lupina wyrwało wołanie. Głos
był rozmyty i z trudem przebijał się przez dźwięki ulewy. Mężczyzna przypomniał
sobie jednak, że Livy napomknęła o powrocie Mary do jego jaskini. Rozejrzał się
jeszcze raz po okolicy, nie wiedząc nawet, czego wypatruje, i ruszył w stronę
swojego nowego domu. Szyszki zapadały mu się pod stopami w rozmiękłą ziemię,
ale wciąż były irytujące.
— Już idę! — krzyknął przed siebie. Mary
powinna go usłyszeć, chociaż mogła nie rozróżnić słów.
Próbował iść szybko, chociaż grząskie,
śliskie podłoże mu tego nie ułatwiało. Mech rwał się pod stopami, stopy dość
głęboko zapadały się w błocie, które kleiło się do butów. Mimo ochronnej tarczy
niewiele też widział. Kurtyna deszczu opadła na Szary Las, ograniczając
widoczność do ledwie kilku jardów. W końcu jednak zobaczył przyjaciółkę.
Stała przy wejściu do jaskini. Im bliżej
podchodził, tym dokładniej ją widział. Patrzyła na niego, a wyraz jej twarzy
był raczej sympatyczny. Prawdopodobnie irracjonalna złość już jej przeszła. Nie
było to zresztą nic dziwnego. Macdonald nie potrafiła długo chować urazy.
Szczególnie w takich przypadkach.
— Remmy, gdzie ty się włóczysz —
żachnęła się, gdy podszedł na tyle blisko, że ich tarcze skleiły się z cichym
plaśnięciem.
— Musiałem, Em — odpowiedział Remus,
uśmiechając się przepraszająco.
— Sebastien jest w środku, przynieśliśmy
ci łóżko — oznajmiła wesoło, łapiąc go niespodziewanie za rękę i wciągając do
środka.
W jaskini w zasadzie niewiele się
zmieniło. Tym razem małe ognisko zostało rozniecone pod ścianą, obok
postawionego tam łóżka. Właściwie była to porządna, drewniana rama, wewnątrz
której umieszczono jakiś żółty worek. Na niego z kolei rzucono kilka
absurdalnie wzorzystych poduszek Mary. Trzeba było przywieźć własny materac,
osądził w myślach. Nie wierzył, że to, co przed nim stało, mogło być wygodne.
Na jego łóżku siedział nieznany
Remusowi mężczyzna. Lupin uznał, że musi to być Sebastien. Wyglądał młodo, a
jego fryzura przywiodła Lupinowi na myśl Syriusza pod koniec lat
siedemdziesiątych, kiedy skończyli już szkołę, ale wciąż nie w pełni
zaangażowali się w wojnę. Wtedy…
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
— Cześć — przywitał się Remus.
— Serwus! — rzucił z uśmiechem
mężczyzna, podrywając się z łóżka. — Jestem Sebastien Leign, będę meblował ci
to cudeńko. Spoko tu masz, nie? Fajna miejscówka, jak ktoś chce mieć trochę
spokoju.
— Dziękuję. Nie wiem, jak mógłbym się…
Sebastien roześmiał się, odrzucając
głowę do tyłu. Tak bardzo przypominał tym…
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
— Daj spokój. Jak będę czegoś
potrzebował, to dam znać, nie? Jak nie, to nie. Lubię swoją robotę, a
przyjaciel Mary jest moim przyjacielem, nie? — zapewnił go Sebastien. Miał
dziwny akcent. Nieznośnie przeciągał niektóre samogłoski, by prawie nie
wymawiać innych. Lupin zaczął się też zastanawiać, czy mężczyzna chociaż w
jednej wypowiedzi potrafi powstrzymać się od wtrącania wszędzie „nie”.
Na zewnątrz znów błysnęło, a potem
zagrzmiało. Burza wracała. Remus spojrzał na przyjaciółkę wręcz błagalnym
wzrokiem, któremu akompaniowało burczenie w jego brzuchu.
— Może pójdziemy jednak do mnie, na
obiad? — zagaiła Mary, uśmiechnąwszy się szeroko do Remusa. — Podejrzewam, że
przez parę dni jeszcze będziesz się musiał u mnie stołować. Zanim Sebastien
zrobi lodownię i grill…
— Szybko to ogarnę, nie bój pazura.
Remus wytrzeszczył oczy, Mary roześmiała
się dźwięcznie, a Sebastien wyszczerzył się.
— Znaczy, no, nie martw się — dorzucił
po chwili Leign. — Na dniach będzie gotowe, nie? Idziemy? — zapytał, patrząc na
Macdonald. — Też zrobiłem się głodny, jeśli, oczywiście, nie masz nic
przeciwko…
— A skądże! — zapewniła kobieta.
Wyszli.
— Salvio Hexia — zabezpieczył
wejście Remus. Po chwili wyczarował jeszcze gładką, czerwoną tkaninę, która
idealnie przyległa do dziury, dokładnie ją zasłaniając. Po chwili osłonił w ten
sposób także mniejszy otwór.
Ruszyli. Ochronne tarcze pozwalały im
nie zmoknąć, ale widoczność wciąż była kiepska. Remus próbował zorientować się
co nieco w drodze, ta jednak okazała się wyjątkowo krótka. Już po chwili marszu
drzewa przerzedziły się. Faktycznie jest blisko, zdziwił się Remus. Jeśli
nie zahacza się o jezioro…
Jaskinia Mary była przyjemnie ciepła i
przede wszystkim sucha. Co prawda do nowej kwatery Remusa deszcz również nie
wpadał, ale rzucone na szybko zaklęcia nie powstrzymały ogólnej wilgoci, której
w domu Macdonald nie było. Cała trójka z ulgą zdjęła ubłocone buty i
pozostawiła je przy wejściu.
— Na co macie ochotę? — spytała Mary,
otworzywszy drzwiczki lodowni. Zagryzła wargę i zmarszczyła brwi, namyślając
się. — Mogę zaproponować królika w owocach leśnych, kaczkę z jabłkami… Albo
sarnę w ziołach.
— Sarnę — zadecydował Sebastien.
— Kaczkę — stwierdził w tym samym
momencie Remus.
Macdonald spojrzała na mężczyzn wzrokiem
potępiającym brak ich jednomyślności, po czym wyciągnęła królika. Zaczęła
krzątać się po niewielkiej kuchni, nucąc coś pod nosem.
— No, to jak ci się u nas podoba,
Remusie? — spytał Lupina Sebastien, siadając na jednym z foteli-worków. Strącił
przy tym ze trzy poduszki.
— Wydaje się w porządku — odparł
mężczyzna, siadając na drugim fotelu. — Ale tak naprawdę to mój pierwszy dzień.
Wczoraj w zasadzie zjadłem tylko kolację — przyznał.
— Mary świetnie gotuje, nie? Za często
nadużywam jej gościnności, ale po prostu uwielbiam jej kuchnię. Czasem już masz
mnie dość, co, Mary?
— Jasne, że nie! — odpowiedziała
kobieta, wciąż zajęta przyrządzaniem kolacji. Remusowi nawet wydawało się, że
jego przyjaciółka się zarumieniła. Postanowił jednak podpytać ją o to
później.
— W ogóle, to miałem spytać… Bo wiesz,
zazwyczaj ja i Mary spędzaliśmy pełnie razem — zaczął Sebastien. — I się
zastanawiam, tylko zastanawiam, nie? czy miałbyś coś przeciwko, żeby tak
zostało? Znaczy, że ja, ty i Mary, nie?
— Chyba… chyba nie widzę problemu —
przyznał Remus po chwili. — Właściwie, to nigdy nie spędzałem przemiany z
innymi wilkołakami — dodał.
— Serio? — zdziwił się Sebastien. — To
musiało być ci strasznie! Jak kiedyś, jakieś dziesięć lat temu, nie, pojechałem
odwiedzić ciotkę w Hiszpanii, to ledwo wytrzymałem. Cały się rozorałem, nie?
Głupio tak w samotności. Ale gites mandragora, że się zgadzasz!
Remus zadumał się. Czy cała ta
autoagresja to rzeczywiście wynik samotności? Co prawda w towarzystwie
Huncwotów zawsze było mi lepiej… Ale… aż tak? Czy to naprawdę możliwe, żeby bez
eliksiru tojadowego spędzić pełnię spokojnie? Las zaskakiwał go coraz
bardziej, chociaż był tu bardzo krótko. Jakie jeszcze tajemnice tutaj
odkryję?
— Skończyłam! — oznajmiła wesoło Mary,
rozkładając jedzenie na trzy talerze. Mężczyźni przenieśli się z części
salonowej jaskini do aneksu i z frasunkiem na siebie spojrzeli. Krzesła Mary
miała tylko dwa. — Siadajcie — zachęciła ich kobieta, po czym wskoczyła na
sąsiedni blat i usiadła na nim po turecku, kładąc sobie talerz z jedzeniem na
uda.
Jedzenie było rzeczywiście wyborne. Mięso
upieczono delikatnie, żeby zachowało soczystość. Jego smak idealnie komponował
się z gęstym musem z leśnych owoców: jagód, jeżyn i malin.
— Mam nadzieję, że zaraz ta burza się
skończy — mruknęła Mary znad jedzenia.
— Ja też — dorzucił gorliwie Sebastien
między kolejnymi kęsami. — Jeanne miała dzisiaj zrobić ognisko, nie?
Urodzinowe?
— Taaak — przyznała Mary. — Chciałam tam
iść — przyznała — chciałam wziąć Remmy’ego, żeby się trochę zaaklimatyzował i
poznał ludzi — dodała.
— Em, nie wiem, czy to dobry pomysł —
wtrącił się Remus.
— Daj spokój, Remusie. Nie można się tak
alienować, nie? Wszyscy chcą cię poznać! Znaczy, no, przynajmniej większość.
Naszych. Banda Greybacka się nie liczy, nie?
— No nie wiem… Nie chciałbym się
wpraszać.
— Nie bój pazura, wstęp jest wolny.
Jeanne bardzo chętnie by cię poznała, nie, Mary?
— Oczywiście — zapewniła kobieta. — W
zasadzie, to nawet mnie podpytywała, czy przyjedziesz przed jej urodzinami, ale
wtedy jeszcze nie byłam pewna.
Rozmowa toczyła się dalej. Remus zaczynał
czuć się przy Sebastienie w miarę swobodnie. Powoli nawet rodziła się w nim
sympatia do Leigna, mimo tego, że od sposobu, w jaki ten mówił, Lupina
zaczynała boleć głowa. Przełknął jakoś ekscentryczny akcent — jako nauczyciel w
Hogwarcie spotkał się z wieloma. Poza tym swego czasu przebywał w Rosji, gdzie
dość często kaleczono jego ojczysty język. Swoją drogą, ja sam rosyjski
wręcz masakrowałem, przyznał się przed sobą Lupin, ale jakoś się zawsze
dogadałem. Dziwiły go powiedzenia, jakich używał Sebastien, ale najbardziej
drażniące było wtrącanie przez niego wszędzie „nie”. On pewnie nawet nie
zdaje sobie sprawy z tego, że tak często to mówi, uzmysłowił sobie w końcu
Remus. Ciekawe, czy ja kiedyś przestanę to słyszeć? Dobrze by było.
— Remmy? Remmy!
— Co? Przepraszam, zamyśliłem się —
przyznał Lupin, kręcąc głową. — Możesz powtórzyć?
— Pytałam, czy masz ochotę na herbatę.
— Tak, jasne — odparł i zamyślił się
znów.
Ciekawe, kiedy sam będę musiał zacząć
zdobywać tu pożywienie, zastanawiał się. Nie mogę przecież wiecznie
ogałacać Mary z jej zapasów… Powinienem jakoś oznaczyć sobie ścieżki w lesie…
Czy w tym jeziorze są jakieś ryby? Niedługo powinny pojawić się grzyby…
Z herbatą ponownie przenieśli się do
części salonowej. Remus i Mary siedzieli na fotelach-workach, natomiast
Sebastien rozsiadł się na podłodze. Zagajony przez Macdonald opowiadał o
meblach, jakie ostatnio zrobił dla jakiegoś Andrew i jego młodej żony, Linette.
Kobieta wpatrywała się w Leigna niemal cały czas, śmiała zawsze wtedy, gdy on,
i w ogóle wydawała się wręcz spijać każde słowo z jego ust. Remus
patrzył na nich z rozrzewnieniem. Miał wrażenie, że jego przyjaciółka też nie
jest obojętna mężczyźnie i sądził, że niedługo się do tego przed sobą
przyznają. Cieszył się, że wojna nie dotarła do Szarego Lasu, że ludzie tutaj
naprawdę wydawali się szczęśliwi. Może i ja odnajdę tu szczęście?,
pomyślał. Jeśli nie tutaj… To na pewno nigdzie indziej.
W końcu przestało padać i na chwilę
przed zachodem słońca nawet się przejaśniło. Mary odsunęła koc z wejścia, aby
do jaskini wpadło trochę świeżego powietrza. Złoty blask promieni zatańczył po
podłodze, a wkrótce później słońce zaszło. Ktoś znowu rozpalił ognisko na
środku polany, a z radia, którego Lupin wciąż nie potrafił namierzyć, gruchnęła
muzyka Nirvany.
Nagle w wejściu pojawiła się czyjaś
głowa.
— Hej, Macdonald, idziesz do Jeanne? —
zapytała dziewczyna, której najwidoczniej nie chciało się wchodzić do Mary. —
Impreza już się zaczęła.
— Jasne! — potwierdziła kobieta i
zerwała się z fotela. — Remmy, wstawaj. Sebastienie, idziesz z nami, prawda?
— Jasna sprawa, nie?
Cała trójka pospiesznie oczyściła buty z
zaschniętego już błota i wyszła z jaskini. Powietrze po burzy było rześkie i
lekkie. Nie było zimno, ale przyjemnie chłodno. Delikatny wiatr targał ich
włosy, gdy szli przez las. Remusowi wydawało się, że idą w stronę jeziora,
chociaż nie był tego pewien. Miał wrażenie, że do plażyczki, na której był
rano, powinni byli skręcić w drugą stronę. Jednak po jakimś czasie doleciał do
niego zapach wody i słodka woń pianek. Wiatr niósł ku nim także rozbawione
głosy i cichą muzykę Celestyny Warbeck. Remus skrzywił się. Swego czasu na
Grimmauld Place nie słuchało się niczego innego, bo piosenkarka była ulubioną
artystką Molly Weasley. Tekst „Kociołka pełnego gorącej miłości” wręcz wgryzł
się w mózg Lupina, przywołując traumatyczne wspomnienia z tępienia bahanek i
prób przysposobienia Hardodzioba do życia domowego. Co prawda Syriusz…
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
— Jesteśmy — oznajmiła Mary, dając
Remusowi kuksańca w bok, aby sprowadzić go na ziemię.
Rzeczywiście znaleźli się nad jeziorem,
ale było to zupełnie inne miejsce. Plaża była stosunkowo szeroka, wgryzała się
w las na kilkanaście jardów. Tutaj również rozpalono ognisko, chociaż było
mniej okazałe niż to, które paliło się na polanie. Co jakiś czas buchało snopem
kolorowych iskier — różowych, niebieskich i zielonych.
— Mary! — krzyknął ktoś z małego tłumku
kłębiącego się wokół ognia, po czym wydostał się spomiędzy ludzi. — Miałam
nadzieję, że przyjdziesz. Cześć, Sebastien!
— Serwus, Jeanne! Najlepszego, nie?! —
przywitał się z kobietą Leign.
— A ty musisz być Remusem — kobieta
zwróciła się do Lupina i uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając wyjątkowo
spiczaste, jak na człowieka, kły. — Miło mi ciebie poznać. Miałam nadzieję, że
się pojawisz.
— Bardzo mi miło… — wymamrotał Remus,
czym zarobił sobie kolejnego kuksańca od przyjaciółki. Wysilił się na uśmiech.
— Wszystkiego najlepszego, Jeanne.
Zastanawiał się, ile stojąca przed nim
kobieta może mieć lat. Obstawiał, że około pięćdziesiątki, chociaż miała
wplątane we włosy te same różowe piórka, które widział u Mary w jaskini, a usta
pomalowane na granatowo. W żaden sposób nie próbowała ukryć siatki drobnych
zmarszczek. Ich wygląd sugerował, że Jeanne uśmiechała się często, szeroko i
szczerze.
— Chodźcie — zaprosiła ich do ogniska,
wciąż szeroko się uśmiechając. — Zaraz zaczniemy opowieści!
Lupin znów został złapany za rękę przez
Mary i pociągnięty do ludzi. Czuł się niepewnie. Wokół niego były praktycznie
same obce twarze i, chociaż wszyscy spoglądali na niego przyjaźnie, z
ciekawością, czuł się z tym dosyć niekomfortowo. Gdy dotarli do ognia, wszyscy zaczynali
zajmować miejsca w kręgu. Remus spojrzał na przyjaciółkę z pewną obawą, ale ta
tylko się roześmiała. Ktoś wcisnął mu do ręki kij z trzema upieczonymi piankami,
ale Lupin nawet nie zauważył, kto to był.
— Uspokój się, Remmy — powiedziała Mary,
usadawiając się wygodnie na piasku i podbierając przyjacielowi jedną z pianek.
Chcąc nie chcąc, Lupin również usiadł. Po swojej lewej stronie miał Jeanne, po
prawej — Mary. — Będziemy opowiadać historie! Nic strasznego.
Tłum cichł powoli. Ogień magicznie
zmniejszono, aby można było widzieć osoby siedzące naprzeciwko, a później
nadano mu różową barwę. Remus wciąż czuł się dość onieśmielony w nowym
towarzystwie. Sięgnął po piankę. Była gorąca, ciągliwa i okropnie słodka.
— Moi kochani, cieszę się, że tu
jesteście! — odezwała się w końcu Jeanne, uprzednio zaklaskawszy dłońmi o swoje
nagie uda. — Cieszę się, że chcecie świętować ze mną moją trzecią siedemnastkę
w życiu!
Krąg ożywił się; przetoczyła się po nim
fala oklasków i wesołych gwizdów, ale szybko ucichła.
— Moi kochani, zaczynamy opowieści! Będę
pierwsza! Remusie, chcesz być drugi czy ostatni? — zapytała Lupina Jeanne.
Mężczyzna zmieszał się.
— Ja? — zapytał zdumiony. — Ja nie…
— Każdy opowiada jakąś historię —
wtrąciła się Mary, mrugając do Remusa. Ten zbladł, co przekonało Mary, żeby dać
mu już trzeciego kuksańca w bok w przeciągu kwadransa. — Daj spokój, coś
wymyślisz. Zawsze byłeś dobrym wykładowcą.
— Więc? — ponagliła go Jeanne.
— Ostatni — zadecydował.
— Dobrze. Moi kochani, zaczynam! Usłyszałam
tę baśń na którychś wakacjach we Francji! Wszystko działo się dawno, dawno
temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami. Tam żył sobie ojciec-czarodziej z
trzema synami. Bernard był najstarszy, najsilniejszy i najlepiej władał magią.
Jacques był młodszy i najpiękniejszy. Najmłodszy, głuptas i ciamajda, miał na
imię Pierre. Pierre pracować nie lubił i nie chciał, czarował słabo, całe dnie
przy kominku siedział i rozmyślał o pięknych driadach.
Ojciec-czarodziej miał piękną winnicę i
był to jego największy skarb. Winogrona, które obrodziły, miały ogromne, niczym
piąstki niemowlęcia, owoce, były soczyste i słodkie. Zrazu pewnej nocy ktoś
zaczął tratować plony, zrywać grona, owoce wyjadać. Ojciec wysłał najstarszego
syna, by w nocy winnicy pilnował. Ale ten napił się Ognistej Whisky i zasnął.
Rano znów ojciec-czarodziej zastał zrujnowaną winnicę, a Bernard zarzekał się,
że nic nie widział.
Następnej nocy na pole został wysłany
Jacques. Ale ten, zamiast winogron pilnować i prośbę ojca wypełnić, wolał udać
się na noc do urodziwej sąsiadki. I kolejnego ranka znów winnica zrujnowana, a
Jacques zarzeka się, że nikogo i niczego nie widział.
Trzeciej nocy ojciec wysłał Pierre’a, by
ten winnicy pilnował. A że najmłodszy z braci za dnia przy kominku się wyspał,
to i sen go nie morzył. Leżał sobie, w gwiazdy patrzył i o pięknych nimfach
marzył, gdy nagle do winnicy przyleciał ogromny abraksan. Był czarny jak smoła,
miał potężne kopyta i ogromne skrzydła, a jego grzywa płonęła różowym ogniem.
Koń zeskoczył na ziemię i jął winnicę rujnować.
Pierre zakradł się pod winogronami i
doczekawszy odpowiedniej okazji skoczył na abraksana, omijając wściekle bijące
skrzydła. Szybko pomiarkował, żeby za płonącą grzywę się w żadnym wypadku nie
brać, toteż skoczył tak, by przodem być do ogona i rękami za niego złapał.
Wielki abraksan próbował go zrzucić, ale na próżno; Pierre ścisnął go kolanami,
czarny ogon wokół pięści zakręcił i strącić się nie dał. „Puszczaj”, zawył
abraksan. „Nie puszczę, póki za zrujnowaną winnicę nie odpłacisz, a prędzej ci
ogon wyrwę”, zagroził Pierre. Abraksan pojął, że zbyt łatwo z młodym
czarodziejem sobie nie poradzi i poddał się. Przestał wierzgać i tak
powiedział: „Dobrze, Pierre, puścisz mnie, a dam ci trzy młode abraksany: dwa
srebrne, złotogrzywe, i jednego siwego garbuska. Srebrne sprzedaj, pieniędzmi
się z rodziną podziel, ale garbuska nie oddawaj nikomu, bo nie raz ci się
przyda!”. Abraksan obiecał, że konie staną jutro w zagrodzie, a winnicy już
nigdy rujnować nie będzie. Pierre puścił go, a koń odleciał.
Wrócił Pierre do domu, ułożył się pod
kominkiem i powiedział ojcu, że wielki abraksan z płonącą grzywą rujnował
winnicę, ale już więcej nie będzie. Ojciec-czarodziej odburknął tylko gniewnie,
że takich bzdur słuchać nie zamierza.
Nazajutrz rzeczywiście w zagrodzie
stanęły trzy młode abraksany, dwa srebrne, złotogrzywe, i siwy garbusek. Pierre
z braćmi ruszyli do odległego grodu, by srebrne konie sprzedać. Ale droga była
długa i na noc musieli zostać w lesie.
Gdy młody Pierre akurat wartę trzymał,
spostrzegł, że za drzewami świeci się jakby ogromne ognisko. Podszedł tam i
ujrzał ku swojemu zdumieniu stado feniksów, które zleciało na gody. Niewiele
myśląc, chwycił jednego za ogon i płonące pióro mu wyrwał, a potem wrócił do
obozu. „Wyrzuć to pióro, Pierre”, powiedział abraksan-garbusek. „Kłopotów ci
tylko przysporzy”. Ale Pierre ani myślał pióra się pozbywać i schował je za
pazuchę.
Następnego dnia trzej bracia dotarli do
miasta, srebrne abraksany sprzedali. Pierre postanowił zostać w grodzie i nająć
się do służby u diuka, który nad miastem sprawował pieczę, a jego bracia
wrócili do domu. Pierre został stajennym, całe dnie przy koniach pracował, a
wieczorem siadał przy swoim abraksanie-garbusku i bawił się piórem feniksa.
Abraksan wielokrotnie przestrzegał go, ażeby pióro wyrzucił, ale ten był głuchy
na wszelkie prośby. Aż w końcu pewnego dnia dojrzał go łowczy, jak ten piórem
feniksowym się bawił, złapał za fraki i zaciągnął przed oblicze diuka.
Diuk ten był znanym myśliwym, ustrzelił
każdą zwierzynę, każdego ptaka i każdą rybę złapał, jaka we francuskich lasach
była widziana. Jednego tylko feniksa pojmać nie potrafił. Pojąwszy, że Pierre
sam pióro feniksa zdobył, rozkazał mu całego ptaka pojmać i zagroził, że jeśli
ten w ciągu doby nie wróci na dwór ze zdobyczą, to rozkaże go obedrzeć ze
skóry. Pierre wrócił do stajni, w abraksana-garbuska się wtulił i wyznał, jakie
zadanie postawił przed nim diuk. „Oj, Pierre, mówiłem ci, żebyś pióro wyrzucił.
Teraz nie frasuj się jednak. Każ sobie przygotować złoty kociołek, beczkę
najprzedniejszej Ognistej Whisky i rękawice ze smoczej skóry. Pojedziesz do
lasu, whisky do kociołka wlejesz i schowasz się w krzakach. Jak feniksy się
zlecą, to jednego złapiesz i zaraz pomogę ci go diukowi doręczyć.
Tak też się stało i następnego ranka
Pierre oddał feniksa diukowi. Ten zdumiał się, że młody stajenny zadanie
wykonał i postawił przed nim kolejne. „Dobrześ się spisał”, powiedział. „Teraz
porwiesz dla mnie najpiękniejszą z leśnych driad. Jeśli nie wrócisz w ciągu
doby, każę cię żywcem ze skóry obedrzeć”, zagroził. Pierre znów zasępił się,
udał się do abraksana-garbuska i wyznał mu, jakie kolejne zadanie postawił
przed nim diuk. „Mówiłem ci, żebyś pióro wyrzucił”, przypomniał mu koń. „Ale i
z tym sobie poradzimy. Każ sobie przygotować dwa srebrne lustra i srebrną
klamrę. Jedno lustro postawisz, a drugie taflą do ziemi położysz i schowasz się
w krzakach. Jak driada pojawi się, aby się przejrzeć, ty, hyc!, drugie lustro
za nią postawisz i w srebrną pułapkę schwytasz. Ani się obejrzy, a ją srebrną
klamrą złapiesz i powieziemy ją przed oblicze diuka”. Pierre przystał na plan
abraksana-garbuska i udali się do lasu. Jedno lustro Pierre postawił na
wzgórzu, drugie taflą do ziemi ułożył i schował się w krzakach. Wtem, wabiona
srebrnym błyskiem lustra spomiędzy drzew wyszła najpiękniejsza z driad. Jęła
włosy poprawiać, szatę układać, miny stroić — a Pierre patrzył na nią,
zafascynowany. Nagle uświadomił sobie, że ją porwać musi, i wyskoczył z
krzaków, i drugie lustro za jej plecami ustawił. Teraz driada nie spostrzegła
nawet, kiedy Pierre ją srebrną klamrą splątał i powiódł na dwór diuka.
Ta jednak ani myślała za okrutnego diuka
wyjść i zażądała, aby wykąpał się w ogromnym kotle wody z liśćmi z każdego
gatunku drzewa, jakie rosło we francuskich lasach, aby go z piękną przyrodą
scalić. Diuk nakazał nagotować wywar, ale zanim wszedł do kotła, Pierre’owi
kazał się w nim wykąpać. Abraksan-garbusek chuchnął jednak najpierw na wywar, a
ten momentalnie ostygł. Pierre wykąpał się w wywarze i poczuł w sobie prawdziwą
miłość do natury. Wyszedł, a diuk odepchnął go na bok. Jednak zanim on wszedł
do kotła, abraksan-garbusek ponownie chuchnął na wywar i ten zawrzał znów. Po
chwili zły władca ugotował się w kotle.
Następnego dnia odbyło się huczne
weselisko Pierre’a z najpiękniejszą z driad, a abraksan-garbusek zawsze służył
im radą i pomocą. — Jeanne przerwała. Spojrzała po wszystkich siedzących w
kręgu, którzy wciąż milczeli. — Lubię tę historię — wyznała. — Pierre kiedyś
jedynie marzył o pięknych nimfach, ale dzięki temu, że sumiennie wypełnił
prośbę ojca-czarodzieja, dostał szansę, aby jego marzenia się ziściły. Do czego
mogłoby nie dojść, gdyby odrobina jego buty… Co by się stało, gdyby wyrzucił
feniksowe pióro? Miałby swoją szansę na małżeństwo z najpiękniejszą z driad?
Xavery, twoja kolej!
Remus przysłuchiwał się opowieściom z
ciekawością. Historie były przeróżne. Niektórzy opowiadali je lepiej, inni
gorzej, ale żadna nie była nudna. Xavery opowiedział rozbudowaną anegdotę ze
swojego dzieciństwa. Ktoś, tak jak Jeanne, wybrał francuską baśń. Pojawiły się
też miejscowe legendy, a ktoś opowiedział jedną z baśni Barda Beedle’a.
Zapadła ciemna noc. Ktoś wciąż pilnował,
aby nikomu nie zabrakło pianek, które piekli na ognisku, wsłuchując się w
opowieści. Wkrótce zaczęły też między nimi krążyć kamionkowe kufle z ciepłą
owocową herbatą, doprawioną sporą ilością leśnych ziół i wódki. Jej smak był
bardzo intensywny i mocno specyficzny. Zaczęła smakować Remusowi dopiero po
trzeciej kolejce, chociaż mogło to być spowodowane alkoholem, który zaczynał
krążyć w jego krwi.
Wraz z kolejnymi historiami ciemniejące
do tej pory niebo zaczęło znów jaśnieć na horyzoncie. Mimo to niewiele osób wykazywało
jakiekolwiek oznaki zmęczenia. Wszyscy trwali zasłuchani w jednym kręgu, jakby
wyrwani z rzeczywistości Szarego Lasu. Byli wszędzie; na dworze okrutnego
diuka, w szemranej dzielnicy Edynburga, w której wychował się Xavery, w
światach legend i baśni. Dopiero, gdy swoją opowieść podjął Sebastien, Remus
zaczął gorączkowo się zastanawiać, co właściwie mógłby opowiedzieć.
Znał kilka ciekawych bajek, ale te nagle
wydały mu się nieodpowiednie i nudne. Mógł opowiedzieć jakąś historię ze
swojego pobytu w Rosji, ale jak na złość nie potrafił wyszukać wspomnień
godnych uwagi. Zaczął panikować. Czuł w głębi siebie, że powinien opowiedzieć
coś z Hogwartu, po prostu wiedział, że to dobry wybór. Ale co to powinno
być? Mózg Lupina wyjątkowo nie chciał z nim współpracować. Historie, które
krążyły mu w głowie, nie nadawały się do opowiedzenia ich przy ognisku.
Sebastien zdążył skończyć opowieść i
pałeczkę przejęła Mary. Świtało. Poranne promienie zatańczyły na wodach
jeziora. Remus doznał olśnienia. Już wiedział, co chce opowiedzieć.
Mary skończyła swoją historię — legendę
o powstaniu Nurmengardu — i upiła łyk herbaty, którą trzymała w rękach przez
cały ten czas. Później podała kubek z napojem Remusowi, a ten wypił całą
resztę. Potoczył spojrzeniem po ludziach siedzących w kręgu i odchrząknął.
— Byłem wtedy nauczycielem w Hogwarcie —
podjął opowieść. — Nauczałem Obrony przed czarną magią. Wybrałem się do
Zakazanego Lasu, puszczy, która okala zamek, aby znaleźć pogrebiny. To
rosyjskie demony, ale gajowy w Hogwarcie... — Tu Remus zawahał się i spojrzał
na Mary, która zaczęła tłumić śmiech na wspomnienie o Hagridzie. — Ale gajowy w
Hogwarcie sprowadził całe stado pogrebinów do zamku jeszcze w czasie, kiedy się
tam uczyłem. Liczyłem na to, że jakieś osobniki przetrwały, a ja mógłbym złapać
jednego, by zaprezentować go uczniom. Na trzecim roku w programie mojego
przedmiotu były niebezpieczne stworzenia.
Znalezienie pogrebinów nie było zbyt
trudne, szybko poczułem ich obecność. Ale aby złapać pogrebina, trzeba wędrować
długo, aż ten zdecyduje się na konfrontację. Szedłem znanymi mi ścieżkami, aż
doszedłem do rozstaju dróg, którego nie pamiętałem. Wiedziałem, dokąd
doprowadzi mnie ścieżka wiodąca na prawo, ale nie przypominałem sobie, bym
kiedykolwiek w tym miejscu widział dalszą drogę na wprost. Może to obecność
pogrebina skłoniła las do tego, by odsłonić przede mną jedną ze swoich
tajemnic, może ścieżka powstała w przeciągu tych wielu lat, od kiedy skończyłem
Hogwart, a może miało to związek tym, że szukałem pogrebinów w wigilię święta
Beltane. Postanowiłem iść na wprost.
Początkowo droga ta wydawała się niczym
nie różnić od tej, którą szedłem do tej pory. Szybko jednak zacząłem czuć się
senny i zniechęcony, zrzuciłem to jednak na karb podążającego za mną pogrebina.
Wkrótce później puszcza zgęstniała, coraz mniej słońca przedostawało się przez
splątane ze sobą korony drzew, zrobiło mi się zimno. Mimo to szedłem dalej —
dlaczego? Nie mam pojęcia. Nagle roślinność zmieniła się. Zielone krzewy
poszycia zmieniły się najpierw w czarną darń, a później w nagie, uschnięte i
niepokojąco purpurowe gałęzie. Trawa, do tej pory bujna, zniknęła. Pod stopami
miałem gołą ziemię. Czułem, że powinienem zawrócić, każdą najmniejszą cząstką
mojego ciała… Ale szedłem dalej.
Straciłem poczucie czasu. Wyszedłem po
obiedzie, ale miałem wrażenie, że zapada już zmrok. Nie miałem pojęcia, czy
rzeczywiście nastał wieczór, czy to las stał się jeszcze bardziej mroczny i
nieprzenikniony. Czułem wciąż towarzystwo pogrebina, czułem, że nie mogę ani
zatrzymać się, ani zawrócić, czułem, że muszę iść dalej.
Wtem moją uwagę przykuł dziwny blask z
lewej strony ścieżki. Postanowiłem zejść z dróżki i zobaczyć, co się tak
świeci. Był to strumień wody tak krystalicznej, że aż srebrnej. Strumień niknął
w mchu, gdy próbowałem dojrzeć, dokąd płynie, ale mogłem zobaczyć, skąd płynął.
W dalszą drogę ruszyłem wzdłuż niego.
Do mojej głowy napływały wspomnienia,
które starałam się przez lata wypierać z pamięci. Wspomnienia z wojny… Te
najgorsze. Przesycone nienawiścią, żalem, rozpaczą… Czułem się, jakby wokół
mnie latało stado dementorów, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że w tym
miejscu poza mną był tylko ten jeden pogrebin. Spróbowałem odnaleźć w sobie
jakieś szczęśliwe wspomnienia, jakbym chciał wyczarować Patronusa, ale
przychodziło mi to z coraz większym trudem. — Lupin przerwał opowieść na
moment. Znów wróciły do niego tamte wspomnienia, oczywiście mniej nachalnie,
mniej gwałtownie. Nie minęła chwila, a na wierzch wybiło się o wiele nowsze
wspomnienie. Zacisnął oczy i zęby.
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
— Wkrótce udało mi się dojść do źródła
strumienia — kontynuował po chwili. — Była to niewielka, świetlista sadzawka.
Czułem, jak ta woda mnie przyzywa. Podszedłem bliżej i nagle wszystkie złe
wspomnienia mnie opuściły. Poczułem dziwne, irracjonalne szczęście, nadzieję.
Czułem, jakby w tej sadzawce zatopiono tajemnicę wiecznej radości, miałem
wrażenie, że te wody mogą mnie obmyć z wszystkich problemów. Uklęknąłem przed
sadzawką i już miałem zanurzyć w niej dłoń, gdy rzucił się na mnie przyczajony
pogrebin.
Zaczął się ze mną szarpać. Niestety, nie
byłem przygotowany na jego atak, przecież nie zamierzałem się zatrzymywać, ani
tym bardziej padać na ziemię… Dlatego różdżkę miałem schowaną w kieszeni, a
demon, który się na mnie rzucił, był wyjątkowo zawzięty i agresywny. W pewnym
momencie udało mi się go strącić, a on wpadł do sadzawki.
Wody zawrzały, w powietrze uniosła się
srebrzysta para. Trwało to tylko krótką chwilę, ale zerwałem się na równe nogi
i wyszarpnąłem z kieszeni różdżkę. Pogrebin wynurzył się z sadzawki i wyszedł
na brzeg. Był otumaniony i apatyczny, patrzył na mnie nierozumnym wzrokiem.
Wyglądał dokładnie tak, jakby ktoś rzucił na niego Obliviate, bo
zaklęcie to, odbierając pogrebinowi pamięć, zabiera mu również emocje, które
wyssał ze swoich ofiar. Wtedy pojąłem, że krystaliczna sadzawka i strumień,
który z niej wypływa, to wody podziemnej rzeki Lete. Gdybym dotknął wody,
przemył nią twarz, napił się jej, bez wątpienia straciłbym pamięć. Od takiego
losu uratował mnie pogrebin.
Nie zastanawiałem się długo, co robić.
Wyczarowałem kosz, do której włożyłem niegroźnego już pogrebina i wróciłem do
zamku. Powrót zajął mi oczywiście o wiele mniej czasu, nie śledził mnie żaden
inny pogrebin, uwolniłem się też spod uwodzicielskiego wpływu wód Lete. Okazało
się, że spędziłem w lesie długie godziny. Gdy z niego wyszedłem, księżyc stał
wysoko na niebie.
Następnego dnia, gdy gajowy spytał mnie,
czy znalazłem jakiegoś pogrebina, odparłem, że nie i poprosiłem go, aby znów
sprowadził jakieś stadko do zamku. Tego, który mnie uratował, wypuściłem, gdy
odzyskał siły — zakończył Remus. Zaschło mu w gardle i niepewnie rozejrzał się,
czy ktoś jeszcze nie ma herbaty, ale napój się skończył.
Ogień dogasał. Słońce wzniosło się już
całkiem wysoko. Mary ziewnęła szeroko, z opóźnieniem zasłaniając twarz dłonią.
— Ciekawa opowieść, Remusie — odezwała
się Jeanne. — I można z niej wiele wyciągnąć. Ale, powiedz, jak długo byłeś
nauczycielem?
— Przez rok — przyznał Lupin, nie
wiedząc, do czego dąży Jeanne.
— Może chciałbyś uczyć nasze dzieci? —
zapytał ktoś z kręgu. Remus zmieszał się.
— Ja nie wiem… Nie mam pojęcia, co może
przydać im się z magii w tym lesie, naprawdę nie chciałbym…
— Remmy, przecież zawsze byłeś świetny w
nauczaniu — przerwała mu Mary. — Douczałeś połowę Gryffindoru. Chociaż spróbuj.
Chciał zaprotestować, ale Jeanne nie
pozwoliła mu na to. Zbyt dużo siedzących w kręgu osób wydawało się
zainteresowanych tym, aby Lupin nauczał ich dzieci. Mężczyzna potoczył
niechętnym spojrzeniem po wszystkich zebranych, zerknął jeszcze raz na Mary —
przyjaciółka uśmiechała się zachęcająco, a napotkawszy jego wzrok, pokiwała
gorliwie głową — i zgodził się.
Pogrebiny i abraksany są oczywiście z uniwersum, można sobie o nich poczytać na HP Wiki. Baśń o abraksanie-garbusku była inspirowana (dość, ekhm, mocno) rosyjską baśnią o Koniku Garbusku. Opowieść Remusa miała być wzorowana na legendzie o kwiecie paproci, ale wyszło jak wyszło :’)
Nawet nie wiesz, jak smutno mi się zrobiło po przeczytaniu tego rozdziału. Wspólne ognisko na plaży, picie z jednego kubka, opowiadanie historii do świtu... Tak mi tęskno do tego wszystkiego, gdy teraz musimy siedzieć ciągle w domu. Ile bym dała, żeby być na miejscu Remusa. Eh...
OdpowiedzUsuńNo ale rozdział sam w sobie cudowny! Zgadzam się całkowicie z Tobą, przechodzimy na dialekt z Szarego Lasu. Jest genialny, nie?
Ah, chcę więcej Livy! Chcę jeszcze więcej Mary i Sebastiena! Chcę jeszcze więcej opowieści i legend! Chcę przeczytać o przemianie wilkołaków! Tyle chcę, że chyba zrobię listę i Ci prześlę, żebyś mogła sobie odhaczać!
Swoją drogą ciekawa jestem czy wśród innych wilkołaków Remus łagodnie przejdzie przemianę... W końcu wilki żyją w stadzie, tworzą watahę... Czy odizolowanie jednego sprawia, że cierpi? Czy wilkołak podświadomie, wręcz instynktownie odczuwa tęsknotę za innymi wilkołakami? Bardzo mnie to ciekawi...
Pisz kochana, pisz, bo ja się już dalszej części doczekać nie mogę <3
Ściskam mocno,
Mora
Ja wczoraj ogłosiłam znajomym, że jak to wszystko się kończy, to robię piknik i nie mają nic do gadania. A lasy są, Mora, otwarte... 3:) :')
UsuńAkurat to nie, to tylko Sebastien, nie? Już pisanie w ten sposób mnie irytuje, ale to tym lepiej, bo niedługo wejdzie to w fazę łagodnej rezygnacji, jaką w następnym rozdziale osiągnie pod tym względem Remus.
Wszystkich będzie więcej! Wszystkiego! Chyba... Postaram się :') A listę rób, jak najbardziej, może mnie do czegoś zainspirujesz?
No, mówiłam już, Remus-wilkołak to rozdział 6. Na razie nic więcej nie powiem! :p
No piszę, piszę. Rozdział piąty na pewno będzie przed maturą. Szósty - nie wiem... (nie bij).
Ściskam mocniej
AA
Jeszcze otwarte. Zaraz zamkną z powodu suszy.
UsuńKochana, do matury jeszcze mnóstwo czasu, myślę, że szósty spokojnie napiszesz.
Ściskam Was obie
Morri
Skoro tak we mnie wierzysz... Będę się starać, ok?
UsuńAA
Awww! Cudnie się zrobiło :D
OdpowiedzUsuńZacznę od końca - ciekawią mnie lekcje, które być może będzie dawał Remus. Może w ten sposób pokazać dzieciakom przydatne opcje obrony, a świat spokojny nie jest, więc im się przyda, gdyby Greyback coś wyrobił.
O Godryku, Mora ma rację, mi już od miesiąca chodzą ogniska po głowie, a tu taki fajny moment <3
Lupin się powoli oswaja z życiem w lesie, to dobrze, jestem ciekawa jego dalszych losów. Sam się zastanawiał, czy gdzieś w lesie znajdzie miłość. Jak to wygląda u Ciebie? Pewnie motyw Tonks raczej odpada.
Remi próbuje wyprzeć z pamięci Syriusza, ciekawe jak długo to będzie trwać.
No i oczywiście Livy, czekam na rozwinięcie tego tematu, bo zapowiadało się ciekawie, z tego co pamiętam. Ogarnęłam, że teraz wyobrażam sobie ten las inaczej, niż za pierwszym razem. Muzyka i ognisko na polanie robi super klimat - bardzo umila to wydawałoby się nudne i żmudne życie w lesie. A tu widać imprezy mają :D
Super Ci idzie, także fajnie, że wróciłaś!
Mogę zapytać co zdajesz na maturze? Jesteśmy z tego samego rocznika ;)
Owocnego pisania!
Magda
No to widzisz, masz ognisko jak się patrzy! Możesz czytać ten fragment do woli, wyobrażając sobie, że tam jesteś :')
UsuńA czemu miałby odpaść? Przecież w oryginale Remus ten rok właśnie spędził na jakiejś nieokreślonej misji. Obrończynią kanonu nigdy nie zostanę, ale... Morri by mnie zjadła. Nie warto się narażać.
Wypieranie będzie trwało, dopóki nie przyjdzie moment na rozwiązanie tego wątku, a ja mam na to dwa pomysły i wciąż nie zdecydowałam, który jest lepszy. Livy wróci, Livy będzie dużo, Livy jest ważna. Spokojnie :')
Wilki też ludzie, żyć muszą. Ile można biegać po lesie z łukiem w dłoni.
Cieszę się, że się cieszysz, bo ja też się cieszę!
Z rozszerzeń matmę, ang i chemię. Niedługo trzeba będzie zacząć się uczyć... Ale dzięki wszystkiemu, że odwołali ustne. Tyle wygrać!
Trzymaj się cieplutko!
AA
O to, ile można biegać po lesie z łukiem, najlepiej zapytać Meg u Mory ;)
UsuńDużo! I nie tylko Meg będzie biegać z łukiem ;) Ups...
UsuńRemus z łukiem? Ja chcę to zobaczyć!
UsuńEeeeej, wcale nie zjem. Najwyżej "zagdakam", jak to mówi mój chłopak.
OdpowiedzUsuńJak już mówiłam, narobiłaś mi ogromnego smaka na pianki. I w ogóle na ognisko. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam na ognisku albo grillu. Ech, stare dzieje.
Naprawdę szkoda, że wyprawa Remusa nie skończyła się obchodach pogańskich kapłanek czczących bogów poprzez połączenie z mężczyzną... To by nim mogło trochę wstrząsnąć.
Ściskam mocno,
Morri
Będę to miała na uwadze, obiecuję. Najwyżej napiszę jakieś oderwanego one-shota kiedyś. Aaaaaalbooooo... *wizualizuje sobie nowe opowiadanie o czarownicach-kapłankach* albo coś dłuższego?
UsuńKochana, przepis na pianki: wysyłasz brata po pianki i wykałaczki szaszłykowe. Odpalasz w domu świeczkę zapachową. Pieczesz pianki. Nie dziękuj.
AA