h

h

28.04.2020

Rozdział 4


Deszcz robił się coraz bardziej intensywny. Duże, ciężkie krople uderzały w Remusa i młodą dziewczynę, która bawiła się jego różdżką. Szybko przemokli do cna.
— Tak — przyznał powoli Lupin. — To moja różdżka — dodał po chwili.
— Nie wątpię — odrzekła dziewczyna. Zmierzyła mężczyznę czujnym spojrzeniem, obejrzała różdżkę jeszcze raz, a później odrzuciła ją niespodziewanie w kierunku Lupina. Zaskoczony Remus ledwo ją złapał. — Powinieneś uważać, łatwo cię podejść. A różdżki to chodliwy towar…
— Kim jesteś? — spytał Remus, zbliżając się do dziewczyny. Ta wzruszyła ramionami.
— Czy to ważne?
Stali teraz bardzo blisko siebie. Lupin rzucił słabą tarczę, która osłoniła ich ochronnym parasolem, a później dwa zaklęcia suszące. Dziewczyna nie spuszczała z niego wzroku, bezwiednie okręcając kosmyk brązowych włosów wokół palca. Było w niej coś… dzikiego. Remusa mierzyło czujne spojrzenie drapieżnika. Oceniała go, a ponadto wydawała się gotowa zaatakować w każdej chwili.
Nagle obróciła się w stronę jaskini Lupina — niechlujny warkocz, w który związała włosy, minął twarz Remusa zaledwie o cal. Zmarszczyła nos, jakby wyczuła jakiś nieprzyjemny zapach.
— Macdonald wróciła. Z Leignem. Chyba powinieneś iść — oznajmiła sucho. Bez namysłu wyszła spod magicznego parasola i zaczęła oddalać się w głąb lasu.
— Hej, zaczekaj! — krzyknął za nią Remus, wciąż nieco oszołomiony zaistniałą sytuacją. — Jak masz na imię?
Dziewczyna odwróciła się, by spojrzeć w jego kierunku. Zdążyła już ponownie przemoknąć, włosy przykleiły jej się do twarzy i szyi, błękitny podkoszulek do ciała, a buty oblepiło błoto. Zawahała się, niepewna, czy w ogóle ma po co się przedstawiać.
— Livy — odpowiedziała po chwili. — Tenderson, jeśli tak bardzo chcesz to wiedzieć…
Odwróciła się na pięcie i odeszła. Szybko zniknęła w strugach deszczu.
Remus zdumiał się. Kojarzył to nazwisko… i to całkiem dobrze. Niestety. Edmund Tenderson był wiernym towarzyszem Greybacka, nosił nawet miano jego prawej ręki. Nigdy oficjalnie nie stanął po żadnej ze stron, ale to akurat było całkowicie zbędne. W jego przypadku czyny mówiły same za siebie.
On ma córkę?, zdziwił się Lupin. Nigdy bym nie podejrzewał… Livy była młoda. Ile może mieć lat, piętnaście, siedemnaście? Jak to tego doszło?
Z rozmyślań Lupina wyrwało wołanie. Głos był rozmyty i z trudem przebijał się przez dźwięki ulewy. Mężczyzna przypomniał sobie jednak, że Livy napomknęła o powrocie Mary do jego jaskini. Rozejrzał się jeszcze raz po okolicy, nie wiedząc nawet, czego wypatruje, i ruszył w stronę swojego nowego domu. Szyszki zapadały mu się pod stopami w rozmiękłą ziemię, ale wciąż były irytujące.
— Już idę! — krzyknął przed siebie. Mary powinna go usłyszeć, chociaż mogła nie rozróżnić słów.
Próbował iść szybko, chociaż grząskie, śliskie podłoże mu tego nie ułatwiało. Mech rwał się pod stopami, stopy dość głęboko zapadały się w błocie, które kleiło się do butów. Mimo ochronnej tarczy niewiele też widział. Kurtyna deszczu opadła na Szary Las, ograniczając widoczność do ledwie kilku jardów. W końcu jednak zobaczył przyjaciółkę.
Stała przy wejściu do jaskini. Im bliżej podchodził, tym dokładniej ją widział. Patrzyła na niego, a wyraz jej twarzy był raczej sympatyczny. Prawdopodobnie irracjonalna złość już jej przeszła. Nie było to zresztą nic dziwnego. Macdonald nie potrafiła długo chować urazy. Szczególnie w takich przypadkach.
— Remmy, gdzie ty się włóczysz — żachnęła się, gdy podszedł na tyle blisko, że ich tarcze skleiły się z cichym plaśnięciem.
— Musiałem, Em — odpowiedział Remus, uśmiechając się przepraszająco.
— Sebastien jest w środku, przynieśliśmy ci łóżko — oznajmiła wesoło, łapiąc go niespodziewanie za rękę i wciągając do środka.
W jaskini w zasadzie niewiele się zmieniło. Tym razem małe ognisko zostało rozniecone pod ścianą, obok postawionego tam łóżka. Właściwie była to porządna, drewniana rama, wewnątrz której umieszczono jakiś żółty worek. Na niego z kolei rzucono kilka absurdalnie wzorzystych poduszek Mary. Trzeba było przywieźć własny materac, osądził w myślach. Nie wierzył, że to, co przed nim stało, mogło być wygodne.
Na jego łóżku siedział nieznany Remusowi mężczyzna. Lupin uznał, że musi to być Sebastien. Wyglądał młodo, a jego fryzura przywiodła Lupinowi na myśl Syriusza pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy skończyli już szkołę, ale wciąż nie w pełni zaangażowali się w wojnę. Wtedy…
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
— Cześć — przywitał się Remus.
— Serwus! — rzucił z uśmiechem mężczyzna, podrywając się z łóżka. — Jestem Sebastien Leign, będę meblował ci to cudeńko. Spoko tu masz, nie? Fajna miejscówka, jak ktoś chce mieć trochę spokoju.
— Dziękuję. Nie wiem, jak mógłbym się…
Sebastien roześmiał się, odrzucając głowę do tyłu. Tak bardzo przypominał tym…
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
— Daj spokój. Jak będę czegoś potrzebował, to dam znać, nie? Jak nie, to nie. Lubię swoją robotę, a przyjaciel Mary jest moim przyjacielem, nie? — zapewnił go Sebastien. Miał dziwny akcent. Nieznośnie przeciągał niektóre samogłoski, by prawie nie wymawiać innych. Lupin zaczął się też zastanawiać, czy mężczyzna chociaż w jednej wypowiedzi potrafi powstrzymać się od wtrącania wszędzie „nie”.
Na zewnątrz znów błysnęło, a potem zagrzmiało. Burza wracała. Remus spojrzał na przyjaciółkę wręcz błagalnym wzrokiem, któremu akompaniowało burczenie w jego brzuchu.
— Może pójdziemy jednak do mnie, na obiad? — zagaiła Mary, uśmiechnąwszy się szeroko do Remusa. — Podejrzewam, że przez parę dni jeszcze będziesz się musiał u mnie stołować. Zanim Sebastien zrobi lodownię i grill…
— Szybko to ogarnę, nie bój pazura.
Remus wytrzeszczył oczy, Mary roześmiała się dźwięcznie, a Sebastien wyszczerzył się.
— Znaczy, no, nie martw się — dorzucił po chwili Leign. — Na dniach będzie gotowe, nie? Idziemy? — zapytał, patrząc na Macdonald. — Też zrobiłem się głodny, jeśli, oczywiście, nie masz nic przeciwko…
— A skądże! — zapewniła kobieta.
Wyszli.
Salvio Hexia — zabezpieczył wejście Remus. Po chwili wyczarował jeszcze gładką, czerwoną tkaninę, która idealnie przyległa do dziury, dokładnie ją zasłaniając. Po chwili osłonił w ten sposób także mniejszy otwór.
Ruszyli. Ochronne tarcze pozwalały im nie zmoknąć, ale widoczność wciąż była kiepska. Remus próbował zorientować się co nieco w drodze, ta jednak okazała się wyjątkowo krótka. Już po chwili marszu drzewa przerzedziły się. Faktycznie jest blisko, zdziwił się Remus. Jeśli nie zahacza się o jezioro
Jaskinia Mary była przyjemnie ciepła i przede wszystkim sucha. Co prawda do nowej kwatery Remusa deszcz również nie wpadał, ale rzucone na szybko zaklęcia nie powstrzymały ogólnej wilgoci, której w domu Macdonald nie było. Cała trójka z ulgą zdjęła ubłocone buty i pozostawiła je przy wejściu.
— Na co macie ochotę? — spytała Mary, otworzywszy drzwiczki lodowni. Zagryzła wargę i zmarszczyła brwi, namyślając się. — Mogę zaproponować królika w owocach leśnych, kaczkę z jabłkami… Albo sarnę w ziołach.
— Sarnę — zadecydował Sebastien.
— Kaczkę — stwierdził w tym samym momencie Remus.
Macdonald spojrzała na mężczyzn wzrokiem potępiającym brak ich jednomyślności, po czym wyciągnęła królika. Zaczęła krzątać się po niewielkiej kuchni, nucąc coś pod nosem.
— No, to jak ci się u nas podoba, Remusie? — spytał Lupina Sebastien, siadając na jednym z foteli-worków. Strącił przy tym ze trzy poduszki.
— Wydaje się w porządku — odparł mężczyzna, siadając na drugim fotelu. — Ale tak naprawdę to mój pierwszy dzień. Wczoraj w zasadzie zjadłem tylko kolację — przyznał.
— Mary świetnie gotuje, nie? Za często nadużywam jej gościnności, ale po prostu uwielbiam jej kuchnię. Czasem już masz mnie dość, co, Mary?
— Jasne, że nie! — odpowiedziała kobieta, wciąż zajęta przyrządzaniem kolacji. Remusowi nawet wydawało się, że jego przyjaciółka się zarumieniła. Postanowił jednak podpytać ją o to później.
— W ogóle, to miałem spytać… Bo wiesz, zazwyczaj ja i Mary spędzaliśmy pełnie razem — zaczął Sebastien. — I się zastanawiam, tylko zastanawiam, nie? czy miałbyś coś przeciwko, żeby tak zostało? Znaczy, że ja, ty i Mary, nie?
— Chyba… chyba nie widzę problemu — przyznał Remus po chwili. — Właściwie, to nigdy nie spędzałem przemiany z innymi wilkołakami — dodał.
— Serio? — zdziwił się Sebastien. — To musiało być ci strasznie! Jak kiedyś, jakieś dziesięć lat temu, nie, pojechałem odwiedzić ciotkę w Hiszpanii, to ledwo wytrzymałem. Cały się rozorałem, nie? Głupio tak w samotności. Ale gites mandragora, że się zgadzasz!
Remus zadumał się. Czy cała ta autoagresja to rzeczywiście wynik samotności? Co prawda w towarzystwie Huncwotów zawsze było mi lepiej… Ale… aż tak? Czy to naprawdę możliwe, żeby bez eliksiru tojadowego spędzić pełnię spokojnie? Las zaskakiwał go coraz bardziej, chociaż był tu bardzo krótko. Jakie jeszcze tajemnice tutaj odkryję?
— Skończyłam! — oznajmiła wesoło Mary, rozkładając jedzenie na trzy talerze. Mężczyźni przenieśli się z części salonowej jaskini do aneksu i z frasunkiem na siebie spojrzeli. Krzesła Mary miała tylko dwa. — Siadajcie — zachęciła ich kobieta, po czym wskoczyła na sąsiedni blat i usiadła na nim po turecku, kładąc sobie talerz z jedzeniem na uda.
Jedzenie było rzeczywiście wyborne. Mięso upieczono delikatnie, żeby zachowało soczystość. Jego smak idealnie komponował się z gęstym musem z leśnych owoców: jagód, jeżyn i malin.
— Mam nadzieję, że zaraz ta burza się skończy — mruknęła Mary znad jedzenia.
— Ja też — dorzucił gorliwie Sebastien między kolejnymi kęsami. — Jeanne miała dzisiaj zrobić ognisko, nie? Urodzinowe?
— Taaak — przyznała Mary. — Chciałam tam iść — przyznała — chciałam wziąć Remmy’ego, żeby się trochę zaaklimatyzował i poznał ludzi — dodała.
— Em, nie wiem, czy to dobry pomysł — wtrącił się Remus.
— Daj spokój, Remusie. Nie można się tak alienować, nie? Wszyscy chcą cię poznać! Znaczy, no, przynajmniej większość. Naszych. Banda Greybacka się nie liczy, nie?
— No nie wiem… Nie chciałbym się wpraszać.
— Nie bój pazura, wstęp jest wolny. Jeanne bardzo chętnie by cię poznała, nie, Mary?
— Oczywiście — zapewniła kobieta. — W zasadzie, to nawet mnie podpytywała, czy przyjedziesz przed jej urodzinami, ale wtedy jeszcze nie byłam pewna.
Rozmowa toczyła się dalej. Remus zaczynał czuć się przy Sebastienie w miarę swobodnie. Powoli nawet rodziła się w nim sympatia do Leigna, mimo tego, że od sposobu, w jaki ten mówił, Lupina zaczynała boleć głowa. Przełknął jakoś ekscentryczny akcent — jako nauczyciel w Hogwarcie spotkał się z wieloma. Poza tym swego czasu przebywał w Rosji, gdzie dość często kaleczono jego ojczysty język. Swoją drogą, ja sam rosyjski wręcz masakrowałem, przyznał się przed sobą Lupin, ale jakoś się zawsze dogadałem. Dziwiły go powiedzenia, jakich używał Sebastien, ale najbardziej drażniące było wtrącanie przez niego wszędzie „nie”. On pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że tak często to mówi, uzmysłowił sobie w końcu Remus. Ciekawe, czy ja kiedyś przestanę to słyszeć? Dobrze by było.
— Remmy? Remmy!
— Co? Przepraszam, zamyśliłem się — przyznał Lupin, kręcąc głową. — Możesz powtórzyć?
— Pytałam, czy masz ochotę na herbatę.
— Tak, jasne — odparł i zamyślił się znów.
Ciekawe, kiedy sam będę musiał zacząć zdobywać tu pożywienie, zastanawiał się. Nie mogę przecież wiecznie ogałacać Mary z jej zapasów… Powinienem jakoś oznaczyć sobie ścieżki w lesie… Czy w tym jeziorze są jakieś ryby? Niedługo powinny pojawić się grzyby…
Z herbatą ponownie przenieśli się do części salonowej. Remus i Mary siedzieli na fotelach-workach, natomiast Sebastien rozsiadł się na podłodze. Zagajony przez Macdonald opowiadał o meblach, jakie ostatnio zrobił dla jakiegoś Andrew i jego młodej żony, Linette. Kobieta wpatrywała się w Leigna niemal cały czas, śmiała zawsze wtedy, gdy on, i w ogóle wydawała się wręcz spijać każde słowo z jego ust. Remus patrzył na nich z rozrzewnieniem. Miał wrażenie, że jego przyjaciółka też nie jest obojętna mężczyźnie i sądził, że niedługo się do tego przed sobą przyznają. Cieszył się, że wojna nie dotarła do Szarego Lasu, że ludzie tutaj naprawdę wydawali się szczęśliwi. Może i ja odnajdę tu szczęście?, pomyślał. Jeśli nie tutaj… To na pewno nigdzie indziej.
W końcu przestało padać i na chwilę przed zachodem słońca nawet się przejaśniło. Mary odsunęła koc z wejścia, aby do jaskini wpadło trochę świeżego powietrza. Złoty blask promieni zatańczył po podłodze, a wkrótce później słońce zaszło. Ktoś znowu rozpalił ognisko na środku polany, a z radia, którego Lupin wciąż nie potrafił namierzyć, gruchnęła muzyka Nirvany.
Nagle w wejściu pojawiła się czyjaś głowa.
— Hej, Macdonald, idziesz do Jeanne? — zapytała dziewczyna, której najwidoczniej nie chciało się wchodzić do Mary. — Impreza już się zaczęła.
— Jasne! — potwierdziła kobieta i zerwała się z fotela. — Remmy, wstawaj. Sebastienie, idziesz z nami, prawda?
— Jasna sprawa, nie?
Cała trójka pospiesznie oczyściła buty z zaschniętego już błota i wyszła z jaskini. Powietrze po burzy było rześkie i lekkie. Nie było zimno, ale przyjemnie chłodno. Delikatny wiatr targał ich włosy, gdy szli przez las. Remusowi wydawało się, że idą w stronę jeziora, chociaż nie był tego pewien. Miał wrażenie, że do plażyczki, na której był rano, powinni byli skręcić w drugą stronę. Jednak po jakimś czasie doleciał do niego zapach wody i słodka woń pianek. Wiatr niósł ku nim także rozbawione głosy i cichą muzykę Celestyny Warbeck. Remus skrzywił się. Swego czasu na Grimmauld Place nie słuchało się niczego innego, bo piosenkarka była ulubioną artystką Molly Weasley. Tekst „Kociołka pełnego gorącej miłości” wręcz wgryzł się w mózg Lupina, przywołując traumatyczne wspomnienia z tępienia bahanek i prób przysposobienia Hardodzioba do życia domowego. Co prawda Syriusz…
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
— Jesteśmy — oznajmiła Mary, dając Remusowi kuksańca w bok, aby sprowadzić go na ziemię.
Rzeczywiście znaleźli się nad jeziorem, ale było to zupełnie inne miejsce. Plaża była stosunkowo szeroka, wgryzała się w las na kilkanaście jardów. Tutaj również rozpalono ognisko, chociaż było mniej okazałe niż to, które paliło się na polanie. Co jakiś czas buchało snopem kolorowych iskier — różowych, niebieskich i zielonych.
— Mary! — krzyknął ktoś z małego tłumku kłębiącego się wokół ognia, po czym wydostał się spomiędzy ludzi. — Miałam nadzieję, że przyjdziesz. Cześć, Sebastien!
— Serwus, Jeanne! Najlepszego, nie?! — przywitał się z kobietą Leign.
— A ty musisz być Remusem — kobieta zwróciła się do Lupina i uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając wyjątkowo spiczaste, jak na człowieka, kły. — Miło mi ciebie poznać. Miałam nadzieję, że się pojawisz.
— Bardzo mi miło… — wymamrotał Remus, czym zarobił sobie kolejnego kuksańca od przyjaciółki. Wysilił się na uśmiech. — Wszystkiego najlepszego, Jeanne.
Zastanawiał się, ile stojąca przed nim kobieta może mieć lat. Obstawiał, że około pięćdziesiątki, chociaż miała wplątane we włosy te same różowe piórka, które widział u Mary w jaskini, a usta pomalowane na granatowo. W żaden sposób nie próbowała ukryć siatki drobnych zmarszczek. Ich wygląd sugerował, że Jeanne uśmiechała się często, szeroko i szczerze.
— Chodźcie — zaprosiła ich do ogniska, wciąż szeroko się uśmiechając. — Zaraz zaczniemy opowieści!
Lupin znów został złapany za rękę przez Mary i pociągnięty do ludzi. Czuł się niepewnie. Wokół niego były praktycznie same obce twarze i, chociaż wszyscy spoglądali na niego przyjaźnie, z ciekawością, czuł się z tym dosyć niekomfortowo. Gdy dotarli do ognia, wszyscy zaczynali zajmować miejsca w kręgu. Remus spojrzał na przyjaciółkę z pewną obawą, ale ta tylko się roześmiała. Ktoś wcisnął mu do ręki kij z trzema upieczonymi piankami, ale Lupin nawet nie zauważył, kto to był.
— Uspokój się, Remmy — powiedziała Mary, usadawiając się wygodnie na piasku i podbierając przyjacielowi jedną z pianek. Chcąc nie chcąc, Lupin również usiadł. Po swojej lewej stronie miał Jeanne, po prawej — Mary. — Będziemy opowiadać historie! Nic strasznego.
Tłum cichł powoli. Ogień magicznie zmniejszono, aby można było widzieć osoby siedzące naprzeciwko, a później nadano mu różową barwę. Remus wciąż czuł się dość onieśmielony w nowym towarzystwie. Sięgnął po piankę. Była gorąca, ciągliwa i okropnie słodka.
— Moi kochani, cieszę się, że tu jesteście! — odezwała się w końcu Jeanne, uprzednio zaklaskawszy dłońmi o swoje nagie uda. — Cieszę się, że chcecie świętować ze mną moją trzecią siedemnastkę w życiu!
Krąg ożywił się; przetoczyła się po nim fala oklasków i wesołych gwizdów, ale szybko ucichła.
— Moi kochani, zaczynamy opowieści! Będę pierwsza! Remusie, chcesz być drugi czy ostatni? — zapytała Lupina Jeanne. Mężczyzna zmieszał się.
— Ja? — zapytał zdumiony. — Ja nie…
— Każdy opowiada jakąś historię — wtrąciła się Mary, mrugając do Remusa. Ten zbladł, co przekonało Mary, żeby dać mu już trzeciego kuksańca w bok w przeciągu kwadransa. — Daj spokój, coś wymyślisz. Zawsze byłeś dobrym wykładowcą.
— Więc? — ponagliła go Jeanne.
— Ostatni — zadecydował.
— Dobrze. Moi kochani, zaczynam! Usłyszałam tę baśń na którychś wakacjach we Francji! Wszystko działo się dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami. Tam żył sobie ojciec-czarodziej z trzema synami. Bernard był najstarszy, najsilniejszy i najlepiej władał magią. Jacques był młodszy i najpiękniejszy. Najmłodszy, głuptas i ciamajda, miał na imię Pierre. Pierre pracować nie lubił i nie chciał, czarował słabo, całe dnie przy kominku siedział i rozmyślał o pięknych driadach.
Ojciec-czarodziej miał piękną winnicę i był to jego największy skarb. Winogrona, które obrodziły, miały ogromne, niczym piąstki niemowlęcia, owoce, były soczyste i słodkie. Zrazu pewnej nocy ktoś zaczął tratować plony, zrywać grona, owoce wyjadać. Ojciec wysłał najstarszego syna, by w nocy winnicy pilnował. Ale ten napił się Ognistej Whisky i zasnął. Rano znów ojciec-czarodziej zastał zrujnowaną winnicę, a Bernard zarzekał się, że nic nie widział.
Następnej nocy na pole został wysłany Jacques. Ale ten, zamiast winogron pilnować i prośbę ojca wypełnić, wolał udać się na noc do urodziwej sąsiadki. I kolejnego ranka znów winnica zrujnowana, a Jacques zarzeka się, że nikogo i niczego nie widział.
Trzeciej nocy ojciec wysłał Pierre’a, by ten winnicy pilnował. A że najmłodszy z braci za dnia przy kominku się wyspał, to i sen go nie morzył. Leżał sobie, w gwiazdy patrzył i o pięknych nimfach marzył, gdy nagle do winnicy przyleciał ogromny abraksan. Był czarny jak smoła, miał potężne kopyta i ogromne skrzydła, a jego grzywa płonęła różowym ogniem. Koń zeskoczył na ziemię i jął winnicę rujnować.
Pierre zakradł się pod winogronami i doczekawszy odpowiedniej okazji skoczył na abraksana, omijając wściekle bijące skrzydła. Szybko pomiarkował, żeby za płonącą grzywę się w żadnym wypadku nie brać, toteż skoczył tak, by przodem być do ogona i rękami za niego złapał. Wielki abraksan próbował go zrzucić, ale na próżno; Pierre ścisnął go kolanami, czarny ogon wokół pięści zakręcił i strącić się nie dał. „Puszczaj”, zawył abraksan. „Nie puszczę, póki za zrujnowaną winnicę nie odpłacisz, a prędzej ci ogon wyrwę”, zagroził Pierre. Abraksan pojął, że zbyt łatwo z młodym czarodziejem sobie nie poradzi i poddał się. Przestał wierzgać i tak powiedział: „Dobrze, Pierre, puścisz mnie, a dam ci trzy młode abraksany: dwa srebrne, złotogrzywe, i jednego siwego garbuska. Srebrne sprzedaj, pieniędzmi się z rodziną podziel, ale garbuska nie oddawaj nikomu, bo nie raz ci się przyda!”. Abraksan obiecał, że konie staną jutro w zagrodzie, a winnicy już nigdy rujnować nie będzie. Pierre puścił go, a koń odleciał.
Wrócił Pierre do domu, ułożył się pod kominkiem i powiedział ojcu, że wielki abraksan z płonącą grzywą rujnował winnicę, ale już więcej nie będzie. Ojciec-czarodziej odburknął tylko gniewnie, że takich bzdur słuchać nie zamierza.
Nazajutrz rzeczywiście w zagrodzie stanęły trzy młode abraksany, dwa srebrne, złotogrzywe, i siwy garbusek. Pierre z braćmi ruszyli do odległego grodu, by srebrne konie sprzedać. Ale droga była długa i na noc musieli zostać w lesie.
Gdy młody Pierre akurat wartę trzymał, spostrzegł, że za drzewami świeci się jakby ogromne ognisko. Podszedł tam i ujrzał ku swojemu zdumieniu stado feniksów, które zleciało na gody. Niewiele myśląc, chwycił jednego za ogon i płonące pióro mu wyrwał, a potem wrócił do obozu. „Wyrzuć to pióro, Pierre”, powiedział abraksan-garbusek. „Kłopotów ci tylko przysporzy”. Ale Pierre ani myślał pióra się pozbywać i schował je za pazuchę.
Następnego dnia trzej bracia dotarli do miasta, srebrne abraksany sprzedali. Pierre postanowił zostać w grodzie i nająć się do służby u diuka, który nad miastem sprawował pieczę, a jego bracia wrócili do domu. Pierre został stajennym, całe dnie przy koniach pracował, a wieczorem siadał przy swoim abraksanie-garbusku i bawił się piórem feniksa. Abraksan wielokrotnie przestrzegał go, ażeby pióro wyrzucił, ale ten był głuchy na wszelkie prośby. Aż w końcu pewnego dnia dojrzał go łowczy, jak ten piórem feniksowym się bawił, złapał za fraki i zaciągnął przed oblicze diuka.
Diuk ten był znanym myśliwym, ustrzelił każdą zwierzynę, każdego ptaka i każdą rybę złapał, jaka we francuskich lasach była widziana. Jednego tylko feniksa pojmać nie potrafił. Pojąwszy, że Pierre sam pióro feniksa zdobył, rozkazał mu całego ptaka pojmać i zagroził, że jeśli ten w ciągu doby nie wróci na dwór ze zdobyczą, to rozkaże go obedrzeć ze skóry. Pierre wrócił do stajni, w abraksana-garbuska się wtulił i wyznał, jakie zadanie postawił przed nim diuk. „Oj, Pierre, mówiłem ci, żebyś pióro wyrzucił. Teraz nie frasuj się jednak. Każ sobie przygotować złoty kociołek, beczkę najprzedniejszej Ognistej Whisky i rękawice ze smoczej skóry. Pojedziesz do lasu, whisky do kociołka wlejesz i schowasz się w krzakach. Jak feniksy się zlecą, to jednego złapiesz i zaraz pomogę ci go diukowi doręczyć.
Tak też się stało i następnego ranka Pierre oddał feniksa diukowi. Ten zdumiał się, że młody stajenny zadanie wykonał i postawił przed nim kolejne. „Dobrześ się spisał”, powiedział. „Teraz porwiesz dla mnie najpiękniejszą z leśnych driad. Jeśli nie wrócisz w ciągu doby, każę cię żywcem ze skóry obedrzeć”, zagroził. Pierre znów zasępił się, udał się do abraksana-garbuska i wyznał mu, jakie kolejne zadanie postawił przed nim diuk. „Mówiłem ci, żebyś pióro wyrzucił”, przypomniał mu koń. „Ale i z tym sobie poradzimy. Każ sobie przygotować dwa srebrne lustra i srebrną klamrę. Jedno lustro postawisz, a drugie taflą do ziemi położysz i schowasz się w krzakach. Jak driada pojawi się, aby się przejrzeć, ty, hyc!, drugie lustro za nią postawisz i w srebrną pułapkę schwytasz. Ani się obejrzy, a ją srebrną klamrą złapiesz i powieziemy ją przed oblicze diuka”. Pierre przystał na plan abraksana-garbuska i udali się do lasu. Jedno lustro Pierre postawił na wzgórzu, drugie taflą do ziemi ułożył i schował się w krzakach. Wtem, wabiona srebrnym błyskiem lustra spomiędzy drzew wyszła najpiękniejsza z driad. Jęła włosy poprawiać, szatę układać, miny stroić — a Pierre patrzył na nią, zafascynowany. Nagle uświadomił sobie, że ją porwać musi, i wyskoczył z krzaków, i drugie lustro za jej plecami ustawił. Teraz driada nie spostrzegła nawet, kiedy Pierre ją srebrną klamrą splątał i powiódł na dwór diuka.
Ta jednak ani myślała za okrutnego diuka wyjść i zażądała, aby wykąpał się w ogromnym kotle wody z liśćmi z każdego gatunku drzewa, jakie rosło we francuskich lasach, aby go z piękną przyrodą scalić. Diuk nakazał nagotować wywar, ale zanim wszedł do kotła, Pierre’owi kazał się w nim wykąpać. Abraksan-garbusek chuchnął jednak najpierw na wywar, a ten momentalnie ostygł. Pierre wykąpał się w wywarze i poczuł w sobie prawdziwą miłość do natury. Wyszedł, a diuk odepchnął go na bok. Jednak zanim on wszedł do kotła, abraksan-garbusek ponownie chuchnął na wywar i ten zawrzał znów. Po chwili zły władca ugotował się w kotle.
Następnego dnia odbyło się huczne weselisko Pierre’a z najpiękniejszą z driad, a abraksan-garbusek zawsze służył im radą i pomocą. — Jeanne przerwała. Spojrzała po wszystkich siedzących w kręgu, którzy wciąż milczeli. — Lubię tę historię — wyznała. — Pierre kiedyś jedynie marzył o pięknych nimfach, ale dzięki temu, że sumiennie wypełnił prośbę ojca-czarodzieja, dostał szansę, aby jego marzenia się ziściły. Do czego mogłoby nie dojść, gdyby odrobina jego buty… Co by się stało, gdyby wyrzucił feniksowe pióro? Miałby swoją szansę na małżeństwo z najpiękniejszą z driad? Xavery, twoja kolej!
Remus przysłuchiwał się opowieściom z ciekawością. Historie były przeróżne. Niektórzy opowiadali je lepiej, inni gorzej, ale żadna nie była nudna. Xavery opowiedział rozbudowaną anegdotę ze swojego dzieciństwa. Ktoś, tak jak Jeanne, wybrał francuską baśń. Pojawiły się też miejscowe legendy, a ktoś opowiedział jedną z baśni Barda Beedle’a.
Zapadła ciemna noc. Ktoś wciąż pilnował, aby nikomu nie zabrakło pianek, które piekli na ognisku, wsłuchując się w opowieści. Wkrótce zaczęły też między nimi krążyć kamionkowe kufle z ciepłą owocową herbatą, doprawioną sporą ilością leśnych ziół i wódki. Jej smak był bardzo intensywny i mocno specyficzny. Zaczęła smakować Remusowi dopiero po trzeciej kolejce, chociaż mogło to być spowodowane alkoholem, który zaczynał krążyć w jego krwi.
Wraz z kolejnymi historiami ciemniejące do tej pory niebo zaczęło znów jaśnieć na horyzoncie. Mimo to niewiele osób wykazywało jakiekolwiek oznaki zmęczenia. Wszyscy trwali zasłuchani w jednym kręgu, jakby wyrwani z rzeczywistości Szarego Lasu. Byli wszędzie; na dworze okrutnego diuka, w szemranej dzielnicy Edynburga, w której wychował się Xavery, w światach legend i baśni. Dopiero, gdy swoją opowieść podjął Sebastien, Remus zaczął gorączkowo się zastanawiać, co właściwie mógłby opowiedzieć.
Znał kilka ciekawych bajek, ale te nagle wydały mu się nieodpowiednie i nudne. Mógł opowiedzieć jakąś historię ze swojego pobytu w Rosji, ale jak na złość nie potrafił wyszukać wspomnień godnych uwagi. Zaczął panikować. Czuł w głębi siebie, że powinien opowiedzieć coś z Hogwartu, po prostu wiedział, że to dobry wybór. Ale co to powinno być? Mózg Lupina wyjątkowo nie chciał z nim współpracować. Historie, które krążyły mu w głowie, nie nadawały się do opowiedzenia ich przy ognisku.
Sebastien zdążył skończyć opowieść i pałeczkę przejęła Mary. Świtało. Poranne promienie zatańczyły na wodach jeziora. Remus doznał olśnienia. Już wiedział, co chce opowiedzieć.
Mary skończyła swoją historię — legendę o powstaniu Nurmengardu — i upiła łyk herbaty, którą trzymała w rękach przez cały ten czas. Później podała kubek z napojem Remusowi, a ten wypił całą resztę. Potoczył spojrzeniem po ludziach siedzących w kręgu i odchrząknął.
— Byłem wtedy nauczycielem w Hogwarcie — podjął opowieść. — Nauczałem Obrony przed czarną magią. Wybrałem się do Zakazanego Lasu, puszczy, która okala zamek, aby znaleźć pogrebiny. To rosyjskie demony, ale gajowy w Hogwarcie... — Tu Remus zawahał się i spojrzał na Mary, która zaczęła tłumić śmiech na wspomnienie o Hagridzie. — Ale gajowy w Hogwarcie sprowadził całe stado pogrebinów do zamku jeszcze w czasie, kiedy się tam uczyłem. Liczyłem na to, że jakieś osobniki przetrwały, a ja mógłbym złapać jednego, by zaprezentować go uczniom. Na trzecim roku w programie mojego przedmiotu były niebezpieczne stworzenia.
Znalezienie pogrebinów nie było zbyt trudne, szybko poczułem ich obecność. Ale aby złapać pogrebina, trzeba wędrować długo, aż ten zdecyduje się na konfrontację. Szedłem znanymi mi ścieżkami, aż doszedłem do rozstaju dróg, którego nie pamiętałem. Wiedziałem, dokąd doprowadzi mnie ścieżka wiodąca na prawo, ale nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek w tym miejscu widział dalszą drogę na wprost. Może to obecność pogrebina skłoniła las do tego, by odsłonić przede mną jedną ze swoich tajemnic, może ścieżka powstała w przeciągu tych wielu lat, od kiedy skończyłem Hogwart, a może miało to związek tym, że szukałem pogrebinów w wigilię święta Beltane. Postanowiłem iść na wprost.
Początkowo droga ta wydawała się niczym nie różnić od tej, którą szedłem do tej pory. Szybko jednak zacząłem czuć się senny i zniechęcony, zrzuciłem to jednak na karb podążającego za mną pogrebina. Wkrótce później puszcza zgęstniała, coraz mniej słońca przedostawało się przez splątane ze sobą korony drzew, zrobiło mi się zimno. Mimo to szedłem dalej — dlaczego? Nie mam pojęcia. Nagle roślinność zmieniła się. Zielone krzewy poszycia zmieniły się najpierw w czarną darń, a później w nagie, uschnięte i niepokojąco purpurowe gałęzie. Trawa, do tej pory bujna, zniknęła. Pod stopami miałem gołą ziemię. Czułem, że powinienem zawrócić, każdą najmniejszą cząstką mojego ciała… Ale szedłem dalej.
Straciłem poczucie czasu. Wyszedłem po obiedzie, ale miałem wrażenie, że zapada już zmrok. Nie miałem pojęcia, czy rzeczywiście nastał wieczór, czy to las stał się jeszcze bardziej mroczny i nieprzenikniony. Czułem wciąż towarzystwo pogrebina, czułem, że nie mogę ani zatrzymać się, ani zawrócić, czułem, że muszę iść dalej.
Wtem moją uwagę przykuł dziwny blask z lewej strony ścieżki. Postanowiłem zejść z dróżki i zobaczyć, co się tak świeci. Był to strumień wody tak krystalicznej, że aż srebrnej. Strumień niknął w mchu, gdy próbowałem dojrzeć, dokąd płynie, ale mogłem zobaczyć, skąd płynął. W dalszą drogę ruszyłem wzdłuż niego.
Do mojej głowy napływały wspomnienia, które starałam się przez lata wypierać z pamięci. Wspomnienia z wojny… Te najgorsze. Przesycone nienawiścią, żalem, rozpaczą… Czułem się, jakby wokół mnie latało stado dementorów, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że w tym miejscu poza mną był tylko ten jeden pogrebin. Spróbowałem odnaleźć w sobie jakieś szczęśliwe wspomnienia, jakbym chciał wyczarować Patronusa, ale przychodziło mi to z coraz większym trudem. — Lupin przerwał opowieść na moment. Znów wróciły do niego tamte wspomnienia, oczywiście mniej nachalnie, mniej gwałtownie. Nie minęła chwila, a na wierzch wybiło się o wiele nowsze wspomnienie. Zacisnął oczy i zęby.
Stop. Nie myśleć o Syriuszu.
— Wkrótce udało mi się dojść do źródła strumienia — kontynuował po chwili. — Była to niewielka, świetlista sadzawka. Czułem, jak ta woda mnie przyzywa. Podszedłem bliżej i nagle wszystkie złe wspomnienia mnie opuściły. Poczułem dziwne, irracjonalne szczęście, nadzieję. Czułem, jakby w tej sadzawce zatopiono tajemnicę wiecznej radości, miałem wrażenie, że te wody mogą mnie obmyć z wszystkich problemów. Uklęknąłem przed sadzawką i już miałem zanurzyć w niej dłoń, gdy rzucił się na mnie przyczajony pogrebin.
Zaczął się ze mną szarpać. Niestety, nie byłem przygotowany na jego atak, przecież nie zamierzałem się zatrzymywać, ani tym bardziej padać na ziemię… Dlatego różdżkę miałem schowaną w kieszeni, a demon, który się na mnie rzucił, był wyjątkowo zawzięty i agresywny. W pewnym momencie udało mi się go strącić, a on wpadł do sadzawki.
Wody zawrzały, w powietrze uniosła się srebrzysta para. Trwało to tylko krótką chwilę, ale zerwałem się na równe nogi i wyszarpnąłem z kieszeni różdżkę. Pogrebin wynurzył się z sadzawki i wyszedł na brzeg. Był otumaniony i apatyczny, patrzył na mnie nierozumnym wzrokiem. Wyglądał dokładnie tak, jakby ktoś rzucił na niego Obliviate, bo zaklęcie to, odbierając pogrebinowi pamięć, zabiera mu również emocje, które wyssał ze swoich ofiar. Wtedy pojąłem, że krystaliczna sadzawka i strumień, który z niej wypływa, to wody podziemnej rzeki Lete. Gdybym dotknął wody, przemył nią twarz, napił się jej, bez wątpienia straciłbym pamięć. Od takiego losu uratował mnie pogrebin.
Nie zastanawiałem się długo, co robić. Wyczarowałem kosz, do której włożyłem niegroźnego już pogrebina i wróciłem do zamku. Powrót zajął mi oczywiście o wiele mniej czasu, nie śledził mnie żaden inny pogrebin, uwolniłem się też spod uwodzicielskiego wpływu wód Lete. Okazało się, że spędziłem w lesie długie godziny. Gdy z niego wyszedłem, księżyc stał wysoko na niebie.
Następnego dnia, gdy gajowy spytał mnie, czy znalazłem jakiegoś pogrebina, odparłem, że nie i poprosiłem go, aby znów sprowadził jakieś stadko do zamku. Tego, który mnie uratował, wypuściłem, gdy odzyskał siły — zakończył Remus. Zaschło mu w gardle i niepewnie rozejrzał się, czy ktoś jeszcze nie ma herbaty, ale napój się skończył.
Ogień dogasał. Słońce wzniosło się już całkiem wysoko. Mary ziewnęła szeroko, z opóźnieniem zasłaniając twarz dłonią.
— Ciekawa opowieść, Remusie — odezwała się Jeanne. — I można z niej wiele wyciągnąć. Ale, powiedz, jak długo byłeś nauczycielem?
— Przez rok — przyznał Lupin, nie wiedząc, do czego dąży Jeanne.
— Może chciałbyś uczyć nasze dzieci? — zapytał ktoś z kręgu. Remus zmieszał się.
— Ja nie wiem… Nie mam pojęcia, co może przydać im się z magii w tym lesie, naprawdę nie chciałbym…
— Remmy, przecież zawsze byłeś świetny w nauczaniu — przerwała mu Mary. — Douczałeś połowę Gryffindoru. Chociaż spróbuj.
Chciał zaprotestować, ale Jeanne nie pozwoliła mu na to. Zbyt dużo siedzących w kręgu osób wydawało się zainteresowanych tym, aby Lupin nauczał ich dzieci. Mężczyzna potoczył niechętnym spojrzeniem po wszystkich zebranych, zerknął jeszcze raz na Mary — przyjaciółka uśmiechała się zachęcająco, a napotkawszy jego wzrok, pokiwała gorliwie głową — i zgodził się.


Pogrebiny i abraksany są oczywiście z uniwersum, można sobie o nich poczytać na HP Wiki. Baśń o abraksanie-garbusku była inspirowana (dość, ekhm, mocno) rosyjską baśnią o Koniku Garbusku. Opowieść Remusa miała być wzorowana na legendzie o kwiecie paproci, ale wyszło jak wyszło :)

11 komentarzy:

  1. Nawet nie wiesz, jak smutno mi się zrobiło po przeczytaniu tego rozdziału. Wspólne ognisko na plaży, picie z jednego kubka, opowiadanie historii do świtu... Tak mi tęskno do tego wszystkiego, gdy teraz musimy siedzieć ciągle w domu. Ile bym dała, żeby być na miejscu Remusa. Eh...
    No ale rozdział sam w sobie cudowny! Zgadzam się całkowicie z Tobą, przechodzimy na dialekt z Szarego Lasu. Jest genialny, nie?
    Ah, chcę więcej Livy! Chcę jeszcze więcej Mary i Sebastiena! Chcę jeszcze więcej opowieści i legend! Chcę przeczytać o przemianie wilkołaków! Tyle chcę, że chyba zrobię listę i Ci prześlę, żebyś mogła sobie odhaczać!
    Swoją drogą ciekawa jestem czy wśród innych wilkołaków Remus łagodnie przejdzie przemianę... W końcu wilki żyją w stadzie, tworzą watahę... Czy odizolowanie jednego sprawia, że cierpi? Czy wilkołak podświadomie, wręcz instynktownie odczuwa tęsknotę za innymi wilkołakami? Bardzo mnie to ciekawi...
    Pisz kochana, pisz, bo ja się już dalszej części doczekać nie mogę <3
    Ściskam mocno,
    Mora

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja wczoraj ogłosiłam znajomym, że jak to wszystko się kończy, to robię piknik i nie mają nic do gadania. A lasy są, Mora, otwarte... 3:) :')
      Akurat to nie, to tylko Sebastien, nie? Już pisanie w ten sposób mnie irytuje, ale to tym lepiej, bo niedługo wejdzie to w fazę łagodnej rezygnacji, jaką w następnym rozdziale osiągnie pod tym względem Remus.
      Wszystkich będzie więcej! Wszystkiego! Chyba... Postaram się :') A listę rób, jak najbardziej, może mnie do czegoś zainspirujesz?
      No, mówiłam już, Remus-wilkołak to rozdział 6. Na razie nic więcej nie powiem! :p
      No piszę, piszę. Rozdział piąty na pewno będzie przed maturą. Szósty - nie wiem... (nie bij).
      Ściskam mocniej
      AA

      Usuń
    2. Jeszcze otwarte. Zaraz zamkną z powodu suszy.
      Kochana, do matury jeszcze mnóstwo czasu, myślę, że szósty spokojnie napiszesz.
      Ściskam Was obie
      Morri

      Usuń
    3. Skoro tak we mnie wierzysz... Będę się starać, ok?
      AA

      Usuń
  2. Awww! Cudnie się zrobiło :D
    Zacznę od końca - ciekawią mnie lekcje, które być może będzie dawał Remus. Może w ten sposób pokazać dzieciakom przydatne opcje obrony, a świat spokojny nie jest, więc im się przyda, gdyby Greyback coś wyrobił.
    O Godryku, Mora ma rację, mi już od miesiąca chodzą ogniska po głowie, a tu taki fajny moment <3
    Lupin się powoli oswaja z życiem w lesie, to dobrze, jestem ciekawa jego dalszych losów. Sam się zastanawiał, czy gdzieś w lesie znajdzie miłość. Jak to wygląda u Ciebie? Pewnie motyw Tonks raczej odpada.
    Remi próbuje wyprzeć z pamięci Syriusza, ciekawe jak długo to będzie trwać.
    No i oczywiście Livy, czekam na rozwinięcie tego tematu, bo zapowiadało się ciekawie, z tego co pamiętam. Ogarnęłam, że teraz wyobrażam sobie ten las inaczej, niż za pierwszym razem. Muzyka i ognisko na polanie robi super klimat - bardzo umila to wydawałoby się nudne i żmudne życie w lesie. A tu widać imprezy mają :D
    Super Ci idzie, także fajnie, że wróciłaś!
    Mogę zapytać co zdajesz na maturze? Jesteśmy z tego samego rocznika ;)
    Owocnego pisania!
    Magda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to widzisz, masz ognisko jak się patrzy! Możesz czytać ten fragment do woli, wyobrażając sobie, że tam jesteś :')
      A czemu miałby odpaść? Przecież w oryginale Remus ten rok właśnie spędził na jakiejś nieokreślonej misji. Obrończynią kanonu nigdy nie zostanę, ale... Morri by mnie zjadła. Nie warto się narażać.
      Wypieranie będzie trwało, dopóki nie przyjdzie moment na rozwiązanie tego wątku, a ja mam na to dwa pomysły i wciąż nie zdecydowałam, który jest lepszy. Livy wróci, Livy będzie dużo, Livy jest ważna. Spokojnie :')
      Wilki też ludzie, żyć muszą. Ile można biegać po lesie z łukiem w dłoni.
      Cieszę się, że się cieszysz, bo ja też się cieszę!
      Z rozszerzeń matmę, ang i chemię. Niedługo trzeba będzie zacząć się uczyć... Ale dzięki wszystkiemu, że odwołali ustne. Tyle wygrać!
      Trzymaj się cieplutko!
      AA

      Usuń
    2. O to, ile można biegać po lesie z łukiem, najlepiej zapytać Meg u Mory ;)

      Usuń
    3. Dużo! I nie tylko Meg będzie biegać z łukiem ;) Ups...

      Usuń
    4. Remus z łukiem? Ja chcę to zobaczyć!

      Usuń
  3. Eeeeej, wcale nie zjem. Najwyżej "zagdakam", jak to mówi mój chłopak.
    Jak już mówiłam, narobiłaś mi ogromnego smaka na pianki. I w ogóle na ognisko. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam na ognisku albo grillu. Ech, stare dzieje.
    Naprawdę szkoda, że wyprawa Remusa nie skończyła się obchodach pogańskich kapłanek czczących bogów poprzez połączenie z mężczyzną... To by nim mogło trochę wstrząsnąć.
    Ściskam mocno,
    Morri

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będę to miała na uwadze, obiecuję. Najwyżej napiszę jakieś oderwanego one-shota kiedyś. Aaaaaalbooooo... *wizualizuje sobie nowe opowiadanie o czarownicach-kapłankach* albo coś dłuższego?
      Kochana, przepis na pianki: wysyłasz brata po pianki i wykałaczki szaszłykowe. Odpalasz w domu świeczkę zapachową. Pieczesz pianki. Nie dziękuj.
      AA

      Usuń