Zimno. Zawsze, gdy się budzę, paraliżuje
mnie przeraźliwe zimno. Serce wydaje się zastygłe. Rusza dopiero wraz z moją
świadomością, leniwie, skurcz za skurczem, minuta po minucie.
Później pojawia się ból. Gwałtownie,
niczym bicz, uderzają mnie jego kolejne fale. Łapię oddech, chrapliwy,
desperacki. Krew wciąż płynie wolno, wciąż jest mi chłodno, jakbym umierał.
Czuję, jak łamią się moje kości, jak pękają stawy, jak skóra rozciąga się
gwałtownie, niemal pęka — wdech i wydech, zduszone jęki. Czasami ból jest tak
nieznośny, że tracę przytomność. Dzisiaj udaje mi się utrzymać świadomość,
chociaż kulę się przy ziemi w agonii. Dopiero po chwili czuję, jak wyrasta mi
sierść — zawsze czekam na ten moment, by było mi choć trochę cieplej — zęby
rozpychają się w szczęce, krwawią mi dziąsła — wdech i wydech, spokojnie,
chociaż mam ochotę wyć. Jeszcze kilka sekund, długich, zbyt długich, zbyt...!
Serce odnajduje właściwy rytm, krew we
mnie buzuje, oddech się uspokaja. Obudziłem się znów. Obudziłem się, jestem,
żyję, czuję!
Zwykle później pojawia się samotność.
Strach. Niepewność i bezradność. Często jestem sam, zamknięty. Umysł, który
zwykle mnie więzi, podpowiada stosowne słowa: niewola. Więzienie. Cela. Tak
rzadko jestem wolny! Dlaczego? Za co? Co takiego zrobiłem? Od zawsze w
zamknięciu.
Ale dzisiaj jest inaczej. Gdy otrząsam
się z bólu, gdy powoli staję na tylne łapy, dociera do mnie, że jestem na
otwartej przestrzeni. Czuję pod sobą mokrą ziemię, miękką! Piach wchodzi mi pod
pazury, drażni, ale wszystko jest lepsze od twardego betonu, po którym zwykle
stąpam. Moje zmysły szaleją. Nie czuję tego, co zwykle, czuję las! Czuję
innych! Odwracam łeb i mogę ich nawet zobaczyć. Zapiera mi dech w piersiach. Dzisiaj
nie jestem sam.
Z radości wyję do księżyca. Nie tylko
ja, powoli dołączają do mnie inni, nie tylko jeden głos, nie trzy, a
dziesiątki, może nawet setki! Słychać mnie — nas — w całym lesie! Razem.
Urywam, by zaczerpnąć oddech. Nagłe
szczęście ustępuje strachowi. Nie wiem, gdzie jestem i dlaczego, wiem jedynie,
że nie jestem u siebie. Moje terytorium to betonowe więzienie z małym
okienkiem, a tu? Drżę. Kulę się.
Jeden z wilkołaków, które stoją obok,
podchodzi do mnie. Cofam się o krok, kładę uszy po sobie, a on prycha, jakby z
rozbawieniem. Trąca mnie swoim łbem w przyjaznym geście. Akceptuje mnie! Patrzę
na niego z mniejszym strachem, którego w końcu wyzbywam się całkowicie. On
obchodzi mnie dookoła i wraca do swojej towarzyszki. Och, jakaż ona jest
piękna! Niepewnie podchodzę do nich i oni też ruszają, jak gdyby na mnie
czekali. Na mnie! Ktoś na mnie czekał?
Ruszam za nimi, radośnie, wręcz w
podskokach. Chyba zachowuję się jak szczeniak. Wadera obrzuca mnie rozbawionym
spojrzeniem. Doskakuję do niej, ocieram się o nią przyjaźnie, ona o mnie też.
Drugi wilkołak prycha z niezadowoleniem i rozdziela nas, chociaż nie ma w tym
agresji. Zastanawiam się, na ile mogę sobie pozwolić, gdy moje zmysły
wychwytują zapach sarny.
I dopiero wtedy pojawia się głód.
Zrywam się do biegu, nie myśląc. Kiedy
ostatnio biegłem? Ile minęło czasu? Czuję, że oni biegną za mną. Jesteśmy
niepokonani. Nic nie może nas powstrzymać! Mija kilka chwil, a samotna sarna
jest już w zasięgu mojego wzroku. Przystaję po szaleńczym biegu, zaczynam się
czaić. Wiem, że zwierzę zaraz zorientuje się, że nie jest samo. Szykuję się do
pościgu. Sarna odwraca się.
Teraz.
Biegnę za nią, kępy mokrego mchu rwą się
pod moimi łapami. Wadera jest szybsza ode mnie, odrywa się od nas, biegnie
obok, by zagrodzić sarnie drogę. Na otwartej przestrzeni łatwiej byłoby nam ją
dopaść, ale i tu, między drzewami, jesteśmy lepsi. Szybsi. Silniejsi. Razem.
Sarna zdaje sobie sprawę, że została
otoczona. Trzy wygłodniałe wilkołaki obchodzą ją dookoła. Nie wie, co zrobić,
gdzie uciekać — nie ma ucieczki.
Jestem głodny, tak bardzo głodny. Głodny
głodem, który tak rzadko jest zaspokajany, który doprowadza mnie do szału.
Dzisiaj mam szansę go nasycić.
Pierwsza na sarnę rzuca się wadera —
jest taka piękna! — i szybko dociera do nas zapach krwi. Każda komórka mojego
ciała wyje, żąda świeżego mięsa, teraz, już, natychmiast!
Wadera zaprasza nas do posiłku. Gdyby
nie to, chyba bym się na nią rzucił. Mogę wgryźć się w sarnę, jeszcze ciepłą,
poczuć w ustach jej krew. Spływa mi po pysku, oblizuję się. Ten zapach, ten
smak, to polowanie, wszystko mnie upaja. Rwę sarnę na strzępy, przełykam surowe
mięso, jestem tak zachłanny, jak gdyby miał to być ostatni posiłek w moim
życiu. Może… może to jest ostatni posiłek w moim życiu.
Kończę jeść jako ostatni. Ponownie
oblizuję zakrwawiony pysk, wycieram go w trawę. Czuję, że wciąż jestem brudny.
Wadera podchodzi do mnie i z troską zlizuje resztki krwi. Jej — nasz —
towarzysz warczy ze zdenerwowania. Ona odpowiada mu rozbawionym wyciem.
Idealna.
Ruszamy w dalszą drogę. Wadera idzie
pierwsza. Raz po raz wybucha radosnym wyciem. Wtóruję jej. Nasz towarzysz zdaje
się chcieć nas wtedy ignorować.
Dopiero teraz przyglądam mu się
uważniej: to potężny, czarny basior. Porusza się z drapieżną gracją, być może
jeszcze większą niż prześliczna wadera. Zaczynam czuć do niego respekt. Mam
wrażenie, że niewiele wilkołaków przeciwstawiłoby się mu — ja na pewno bym nie
podołał. Nagle rozpiera mnie duma, że mnie zaakceptował — że oboje mnie
zaakceptowali. Po raz pierwszy od tak dawna mogę poczuć się jak w watasze. Po
raz pierwszy w życiu jestem w prawdziwej watasze.
Minął już ból. Minął głód, tym razem
zaspokojony, zwykle ignorowany. Wszystko już powinno być dobrze — ale pojawia
się smutek.
Ciężka łza spływa mi po pysku, odwracam
łeb od moich towarzyszy. Kiedyś już miałem kompanów. Gdzie są teraz? Zniknęli…
To życie jest jak sen. Moja świadomość
budzi się i gaśnie, nie mam życia, nie istnieję — to tylko urywki. Czym jestem?
Kim jestem? Dlaczego pojawiam się tylko wtedy, gdy księżyc jest w pełni? Umysł,
który mnie więzi, pozostaje głuchy na pytania. Też tego nie wie. Gdyby
wiedział, już by mnie nie było.
Kiedyś obudziłem się, w tej drewnianej
chacie, w której budziłem się przez tyle lat — i nie byłem sam. To było
niesamowite! Tam byli oni! Jeleń, który nie był jeleniem, pies, który nie był
psem i szczur, który nie był szczurem. To było tak niesamowite! Byli tam dla
mnie! To znaczy… tak wtedy myślałem.
Szybko zrozumiałem — umysł, który mnie
więzi, jasno dał mi to do zrozumienia — że to są jego przyjaciele. Na
szczęście nie wiedzieli, nigdy im nie powiedział, że nie jestem nim — może nie
mógł? Gdyby mógł, na pewno skazałby mnie na samotność i zapomnienie.
Nienawidził mnie. Gardził mną. Chciał dla mnie wszystkiego, co najgorsze.
Muszę przystanąć, by odetchnąć i oderwać
się od tych wspomnień. Ale one bolą tak mocno… Miałem przyjaciół — a później
ich nie było. Obudziłem się i ich nie było.
Czasem tak bywało, ze dwa, trzy razy w
roku i tak byłem sam. Ale pewnego razu zasnąłem z nimi wszystkimi — wtedy
zdarzało się to rzadko — i od tamtej pory przez ponad dekadę byłem sam. Tylko
ja, mój ból, samotność, głód, chłód, smutek, żal…
Potrząsam łbem. To już minęło. Później,
po wielu latach, znów pojawił się pies, który nie był psem. Ale był zupełnie innym
zwierzęciem. Kiedyś miał najwięcej energii z nas wszystkich — no i poza mną był
najszybszy. A kiedy pojawił się znów? Był cieniem samego siebie. Zaniedbany.
Płochliwy i apatyczny. Ale kochałem go i tak.
Podnoszę łeb i zauważam, że wadera i
basior czekają na mnie. Znów na mnie czekają! Przełykam ślinę i podbiegam do
nich. Przeszłość nie ma znaczenia. Moja przeszłość jest taką ułudą… tak
niewiele pamiętam. Tak niewiele przeżyłem. I chyba niewiele mnie czeka. Kto
skazał mnie na taki los? Kto powołał stworzenie do takiej egzystencji?
Wadera ociera się o mnie i trąca mnie
swoim łbem, jakby chciała mnie rozweselić. I udaje jej się to. Przez te
wszystkie lata nauczyłem się zostawiać za sobą wszystko, co złe, by przeżyć
chociaż kilka radosnych chwil. Z drugiej strony podchodzi do mnie basior, a
potem trąca mnie ogonem.
Wyję z radości.
Wtórują mi.
Basior nagle zrywa się do biegu. Ja
biegnę za nim, ze mną wadera — taka piękna! Silne mięśnie prężą się w biegu,
aksamitne futro faluje, smagane pędem wiatru. Jest niesamowita.
Biegnąc, czuję zapach innych. Nie
szukają konfrontacji. Biernie akceptują naszą — i moją też! — obecność. Nie ma
tu nikogo, kto mnie nienawidzi. To tylko — i aż — w mojej głowie.
Wadera dobiega do basiora, skacze na
niego. Przystaję jak wryty. Ale to tylko niewinna zabawa. Zaczynają się trochę
szarpać, aż waderze udaje się zerwać na równe łapy i ruszyć dalej przed siebie.
Nim basior wstaje, ja już za nią podążam.
Naprawdę, nigdy nie widziałem
piękniejszej samicy.
Właściwie to nigdy nie widziałem samicy.
Czuję, że basior dogania mnie, więc
przyspieszam. Niemal zrównuję się z waderą i podejmuję decyzję w ułamku
sekundy, skaczę. Przewracam ją, razem turlamy się po mokrym mchu. Ona wyje przyjaźnie,
drapie mnie pazurami, ale nie rani mnie. Chciałbym z nią zostać… ale wiem, że
basior zaraz do nas dobiegnie. Startuję ponownie.
Wolność, beztroska, towarzysze, zimny
wiatr uderzający mnie w pysk. Czego mógłbym chcieć więcej? To więcej, niż
kiedykolwiek chciałem! No, prawie. Chciałem jeszcze, aby umysł, który mnie
więzi, przestał mnie nienawidzić, ale po tylu latach… Już wiem, że to
niemożliwe. Swoboda, to jedyne, czego pragnąłem i co mogłem mieć.
Biegniemy przez las dalej. Co chwilę
ktoś inny wysuwa się na prowadzenie. Co chwilę zbieram się z ziemi, otrząsam z
liści i mrówek. Wilgotny mech rwie się pod łapami.
Dobiegamy do strumienia. Padam zmęczony
na brzeg, mam dosyć, ale jestem szczęśliwy. Gdy moje serce nieco zwalnia,
wyrównując rytm, podnoszę się wolno, aby napić się wody. Basior ułożył się po drugiej
stronie strumienia. Też jest zmęczony. Tylko piękna wadera wydaje się mieć
wciąż mnóstwo energii i zatacza wokół nas niewielkie kółka. Ale wkrótce i ona
układa się na trawie, wierci się, przewraca z boku na bok. Piękna.
Basior kładzie na jej łapie swoją.
Wadera patrzy na niego podejrzliwie, ale nie wyrywa się. Przestaje się kręcić.
Niebo rozświetla szary brzask. Drżę na
myśl o świcie. Z niepokojem patrzę na moich towarzyszy, ale oni wydają się
spokojni. Jakby zachód księżyca nie mógł im zagrozić. Patrząc na nich również
się uspokajam. Może tym razem…?
Nie.
Gdy tylko księżyc chowa się za drzewami,
przebiega przeze mnie koszmarny dreszcz. To tak dziwne uczucie, bólu i nie-bólu
jednocześnie. Skurcz mięśni, nagły jak uderzenie pejczem. Z mojego pyska wyrywa
się zduszone wycie.
Wadera zrywa się na równe łapy i
podbiega do mnie. Moje płuca zaciskają się, mój oddech staje się płytki i
chrapliwy. Ona kładzie mi swój pysk na grzbiecie, jakby próbując dodać mi
otuchy.
Czy jej to nie boli?!
Basior pojawia się z mojej drugiej
strony.
Szczękę zaczyna rozrywać ból.
Są tak blisko, nie jestem sam, nie
jestem sam…!
Moje futro zaczyna znikać, zimno mi,
zimno mi!
Wadera niemal się na mnie kładzie,
ogrzewając mnie własnym ciałem.
Serce znów gubi rytm. Już nie służy mi,
służy jemu.
Basior opiera się o waderę, aby ją
ogrzać.
Pazury znikają w łapach, chociaż mam
wrażenie, jakby mi je wyrywano.
Chyba tylko dzięki moim towarzyszom nie
tracę przytomności tak długo. Zwykle nie jestem w stanie wytrzymać tak długo.
Czuję, jak moja świadomość gaśnie. Może
jednak mdleję? A może to umysł, który mnie więzi, zapędza mnie w nicość?
Ostatni raz patrzę przed siebie —
strumień, las, bladoróżowy świt. Zamykam oczy i czuję kojące ciepło na swoim
grzbiecie. Przyjaciele. Wataha.
Czy kiedy obudzę się następnym razem,
znów będę sam?
Jeśli się obudzę.
Trochę czasu minęło, no nie?
Mam nadzieję, że ten międzyrozdział Wam się spodoba. Moim kochanym betom podobał się bardzo ;) To zupełnie inna forma niż do tej pory, wiem — może jeszcze kiedyś pojawi się taka część, może... A dlaczego mnie tyle nie było? No cóż...
*trochę prywaty* Powiem Wam, że po maturach nic mi się nie chciało. Mój mózg po prostu padł — no i dobrze, niech pada, zasłużył sobie na odpoczynek. Dwanaście lat szkolnej edukacji dobiegło końca i ja się z tego powodu niemiłosiernie cieszę, bo nie znosiłam szkoły od samego początku. Już w pierwszej klasie symulowałam choroby w każdy poniedziałkowy poranek :’) Ale ten rozdział już za mną. Skończyłam szkołę z całkiem niezłą średnią, której już nie pamiętam* — tyle warte są oceny. Napisałam maturę chyba dobrze, chociaż praktycznie się do niej nie uczyłam. Nie byłam w stanie się zebrać, miałam dosyć i akurat nie była to kwestia pandemii, tylko zmęczenia edukacją. Na studia, o ile moja uczelnia nie wprowadzi jakichś aneksów do uchwał, dostałam się już w pierwszej klasie liceum, dzięki wydziałowemu konkursowi, więc mogłam sobie na to pozwolić. I zastały mnie nieprzebrane dni wolności, z którą chyba nie potrafiłam sobie poradzić. Ale powoli wracam na swoje tory sprzed okresu maturalnego, kiedy doba była dla mnie niemal gumowa, kiedy udawało mi się zrobić wszystko i jeszcze oglądać Ukrytą Prawdę całymi godzinami. *koniec prywaty*Kiedy następny rozdział? Nie wiem, szybciej, niż ten międzyrozdział. Ale też nie niewyobrażalnie szybko, bo jestem aktualnie na wakacjach i nie zabrałam ze sobą swoich notatek, a po tak długiej przerwie od pisania pamiętam tylko orientacyjnie, co miało się wydarzyć w nadchodzącej części. Ale nie porzuciłam bloga. Piszę i będę pisać! Mam nadzieję, że nie zdążyliście w to zwątpić.A wszystkim przyszłym maturzystom życzę z tego miejsca wiary w siebie, spokoju ducha, zdrowia psychicznego. Większego szczęścia od nas, niezdających matur ustnych, chyba mieć nie będziecie — ale pomarzyć możecie :’)Atria Adara*coś koło 5,4, gdyby ktoś chciał się czepiać, że nie pamiętam, bo pewnie słaba
Hej, to już trzeci blog o Remusie, który znalazłam ostatnio. Najlepszy, naprawdę dobrze się czyta :) mimo, że opisujesz środowisko wilkołaków czuć taki spokój i sielankę w całej historii. Nawet w tym ostatnim rozdziale, choć przecież opisujesz przemianę (swoją drogą fajny pomysł ze zmianą narratora z trzecioosobowego na pierwszoosobowego). Podejrzewam, że ta aura spokoju minie, w końcu w świecie czarodziejów trwa wojna.
OdpowiedzUsuńhppietnoprzeszlosci.blogspot.com
Pozdrawiam i życzę weny.
Cześć, nawet nie wiesz, jak miło widzieć u siebie kogoś nowego!
UsuńMoże to nowy boom na Remusa Lupina, a może po prostu trafiłaś w bańkę konkretnego towarzystwa pisarskiego :') Cieszę się, że się Tobie podoba i bardzo się cieszę, że tak ciepło przyjął się opis pełni.
Również pozdrawiam i życzę miłego dnia!
Atria Adara
Nawet nie wiesz, ile razy zaczynałam pisać ten komentarz...
OdpowiedzUsuńI co ja mam napisać?
Tuż po przeczytaniu, poddałam się - nie udało mi się zebrać szczęki z podłogi. A teraz? Nadal nie wiem, za dużo myśli, za dużo emocji, za dużo... Za każdym razem, gdy się za to zabieram i wczytuję we fragmenty rozdziału, na nowo czuję się rozbita...
Nigdy wcześniej nie czytałam takiego opisu przemiany! Nigdy wcześniej nie czułam takich emocji, czytając o pełni! Nigdy nie wyobrażałam sobie, że może być to tak piękne i straszne jednocześnie!
Generalnie staram się pisać długie komentarze, bo wiem, że przy takich autorzy czują się docenieni, widzą zaangażowanie czytelnika w ich pracę, ale nie tym razem kochana...
Napiszę to, co już Ci napisałam i będę to powtarzać wiele razy - Twoje opowiadanie o Remusie Lupinie, to NAJLEPSZE opowiadanie o Remusie Lupinie!
Dziękuję za uwagę, dobranoc, buziaki!
Teraz ja, znowu, nie wiem, co odpisać Tobie. To naprawdę mocne słowa... No... Dobrze, nic nie wymyślę.
UsuńDziękuję, Mora. Takie emocje znaczą tyle, co długie komentarze, wiesz o tym.
Dobranoc!
AA